Mazury i męska przygoda

W Pięknych dwudziestoletnich Wyspa Róż (inaczej Różany Ostrów), największa z dziesięciu wysp leżących na Jeziorze Orzyszpojawia się jako sceneria prawdziwej, męskiej przygody, ale i przyjaźni:

Potem wyjechaliśmy z kolegą Bernsteinem na Mazury. Edward był piękny jak młody Bóg i czytając Biesy, myślę zawsze o nim. Podczas gdy ja miotałem się przez całe życie, on był wyjątkowo i przerażająco spokojny. Był poza tym mistrzem bójki towarzyskiej obdarzonym niezwykłą siłą fizyczną; boksował przez jakiś czas. Ilekroć dochodziło do rozpraw, Edward ustawiał sobie przeciwnika tak jak fotograf ustawia model przed wykonaniem zdjęcia i dopiero wtedy uderzał w szczękę; nie musiał nigdy uderzać po raz drugi. Nawet w bójce zachowywał jakiś przerażający i niezrozumiały spokój. Pamiętam, jak kiedyś w Orzyszu pijany tajniak rąbnął mnie w zęby, trzymając w lewej ręce pistolet: Edward spokojnie podszedł do niego, nie zwracając uwagi na broń i huknął go w czaszkę. Był i jest moim największym przyjacielem. Na Mazurach opowiadał mi o książkach, które przeczytał, a których ja, nieznający wówczas niemieckiego ani angielskiego, nie znałem.

(Piękni dwudziestoletni)

Fragment ten potwierdza rozpoznania Konrada Nicińskiego, który w tomie Sto metrów asfaltu”. Warszawa Marka Hłaski tak podsumowuje relację łączącą autora Ósmego dnia tygodnia z Edwardem Żebrowskim (Bernsteinem), m.in. współscenarzystą wczesnych filmów Krzysztofa Zanussiego i reżyserem filmowym (Ocalenie, 1972; Szpital przemienienia, 1978; W biały dzień, 1980): „Wygląda to trochę tak, jakby w osobie Bernsteina Hłasko chciał ukazać wzór kogoś, kim sam chciał zostać; jest w postaci Edwarda coś z prototypu izraelskich autokreacji Hłaski”.

Mazurska, męska przygoda, opowiedziana zgodnie z autofikcyjnym („prawdziwe zmyślenie”) duchem Pięknych dwudziestoletnich, ale i z westernowym scenariuszem, według Andrzeja Czyżewskiego wydarzyła się naprawdę. Jako dowód biograf przytacza pismo urzędowe, które odnalazł w archiwum rodzinnym Hłasków: „Obywatel(ka) dn. 2 VI 54 godz. 14.09 w Orzyszu w gospodzie zakłócał spokój publiczny i jak również odnosił się nieprzyzwoicie do władz odgórnych. Przyjmując popełnienie powyższego czynu za udowodnione”. Z jakichś więc powodów urokliwa nazwa Wyspa Róż była według pisarza lepszym określeniem scenerii literacko opracowanych, realnych zdarzeń.

Do towarzystwa dołączył następnie inny pisarz, Wilhelm Mach.

Mieszkaliśmy w miejscowości nazwanej malowniczo Wyspą Róż i za towarzystwo mieliśmy czterech rybaków wyrzuconych z „Dalmoru” za pijaństwo i za bójki. Jeden z nich miał jednak żonę i dziecko, które postanowił ochrzcić; w tym celu nabył pięknego prosiaka i zapowiedział uroczystość. Tak więc wszyscy śledziliśmy z napięciem, z dnia na dzień, czy prosię przybiera na wadze w sposób proporcjonalny do naszych apetytów. W tym czasie nie było łatwo o mięso; myśmy z Edwardem jedli węgorze, które Edward mistrzowsko przyrządzał. W dzień łaziliśmy po wyspie i próbowaliśmy pisać; wieczory schodziły nam wesoło, ponieważ ci z „Dalmoru” również z entuzjazmem śledzili pracę Polskiego Monopolu Spirytusowego.

Nie pamiętam już, czy to ja, czy Edward zgłosił projekt zaproszenia na rzeczone chrzciny Wilhelma Macha; w każdym razie Mach odpisał, że przyjedzie, i rzeczywiście zjawił się tak zwanego fatalnego poranka – jak o tych sprawach piszą gazety.

(Piękni dwudziestoletni)

Orzysz_Ptak

„[…] w miejscowości nazwanej malowniczo Wyspą Róż”. Fot. JaGr. Źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Orzysz_Ameryka.jpg

Mach zjawił się i po nieprzespanej nocy poszedł spać, a my wszyscy pracowaliśmy nad przyrządzaniem prosięcia, które tegoż ranka pozbawiłem życia strasznym ciosem noża. Ci z „Dalmoru” zachowywali się niespokojnie; czekało ich pijaństwo i spodziewali się towarzystwa kobiet, którego pozbawieni byli od miesięcy. Trzeba tu dodać, że do najbliższego miasta było około dwudziestu kilometrów, tak że ulubionym tematem rozmów i pieśni była nikczemność i przewrotność kobiet. Wreszcie zjawili się goście; ale była tam tylko jedna, ale za to bardzo ładna dziewczyna; posadzono ją po prawej stronie Wilhelma Macha, któremu, zapewne dzięki jego głodnemu wyglądowi, ci nożownicy z „Dalmoru” nadali tytuł profesora. Trzeba wyjaśnić, że Wilhelm Mach nie interesował się w sposób przesadny kobietami, co było dziwne przy jego silnie rozwiniętych instynktach rodzinnych; mam na myśli jego bratanków. W czasie biesiady zauważyłem skurcze przerażenia i wstrętu przebiegające po twarzy Macha i domyśliłem się, że młoda dama czyni mu daleko idące awanse. Zauważyli to także nożownicy z „Dalmoru”, którzy ostrzyli sobie zęby w związku z pobytem owej młodej damy, i usłyszałem, że w rozmowach poruszają sprawę porachunków z profesorem. I rzeczywiście, około północy zaczęła się ogólna rzeź. My z Wilhelmem zamknęliśmy się na górze, a tamci gonili się po całej Wyspie Róż uzbrojeni w noże do patroszenia ryb. Nie wiem, co by z nami było, gdyby nie kolega Bernstein, który z początku zachowywał w stosunku do walczących pełną życzliwości neutralność, ale kiedy ryki ich pozbawiły go – jak to genialnie mówi poeta – możliwości zasłużonego wypoczynku, uniósł ze snu skroń i w sposób pełen szlachetnej prostoty pozbawił ich wszystkich przytomności: jednego po drugim. Nazajutrz przerażony i postarzały o lat dwadzieścia Mach opuścił Wyspę Róż.

Potem pojechałem znów do Warszawy i zgubiłem się Edwardowi.

(Piękni dwudziestoletni)

(AK)