Kolonia Wileńska Dolna
Ja się od tej Kolonii Wileńskiej nie mogę odczepić. Ta maleńka osada letniskowa, ta mikrodzielnica na peryferiach Wilna stale mnie okrąża, oblega, osacza. Ledwo się jej wyprę, zanim zmażę ją ze swojej wyrudziałej pamięci, już ona zdradziecko podpływa z dalekich kontynentów albo może nawet z innego świata. Nadlatuje deszczem ulewnym, gwiazdą zaranną, ale też i zwykłym samolotem odrzutowym.
(Nowy Świat i okolice)
Rzeczywiście wydaje się, że w prozie Konwickiego istnieje swojego rodzaju prawo literackiej grawitacji, ściągające pisarza ciągle ku dolinie Wilenki. A właściwie można by to ująć jeszcze konkretniej: narracja ześlizguje się do doliny w najbardziej dosłowny sposób, a raczej na dno parowu, bo jak tłumaczy pisarz w wywiadzie rzece Stanisławowi Beresiowi:
[…] umówmy się może, że to nie była dolina, lecz ogromny, rozległy wąwóz lub parów. […] Ten wąwóz był dość głęboki. Wydaje mi się, że od tafli rzeki do krawędzi płaskowyżu, który otaczal Wilenkę, mógł mieć dwieście pięćdziesiąt, może trzysta metrów głębokości. Od strony zachodniej był stromy i równomiernie pochylony, natomiast od strony wschodniej, w połowie wysokości występowało coś, co można nazwać tarasem. Tam właśnie leżała Dolna Kolonia.
(Pół wieku czyśćca)
Pisarz twierdzi też, że z doliny widać było odległe o kilka kilometrów Wilno na wzgórzach, i obrazu tego – białego miasta na siedmiu wzgórzach, z którego niesie się śpiew dzwonów – używa w Zwierzoczłekoupiorze. Można by więc chyba potraktować spojrzenie z doliny, spojrzenie znad brzegu Wilenki, jako rodzaj pierwszej, pierwotnej perspektywy, z której nawet Wilno jest oglądane niejako od dołu.
Jako chłopiec a potem młodzieniec mieszka Konwicki właśnie w Dolnej Kolonii; stąd wyruszy w maju roku 1945 na zachód, by nigdy już nie zobaczyć swoich wieloletnich opiekunów. Są nimi bezdzietni cioteczni dziadkowie Blinstrubowie (w Dziurze w niebie dziadkowie głównego bohatera będą nosili bardzo podobne nazwisko: Linsrum). Wedle zapisków z Nowego Światu i okolic rodzina dzierżawiła przed I wojną światową podwileński folwark Tupaciszki i gdy po wojnie właściciel folwarku podzielił ziemię, Blinstrubowie wylądowali na kilku zaledwie działkach (dużą część ziemi wykupili w tym samym czasie kolejarze skupieni wokół Wileńskiej Kolonii Kolejowej). Dziadek Blinstrub, już po siedemdziesiątce, gdy Konwicki był w wieku chłopięcym, miał być człowiekiem raczej milczącym:
[…] nie pamiętam, żeby się kiedyś do mnie odezwał. To znaczy pewnie czasem mruknął monosylabę, może nawet wyrzekł jakieś poszczególne słowo, ale na pewno nie usłyszałem nigdy z jego ust skierowanego do mnie całego zdania z podmiotem i orzeczeniem.
(Nowy Świat i okolice)
Babcię-ciotkę wspomina pisarz jako osobę nader wyrozumiałą:
A ja byłem nikczemny, bo ukryty w krzakach i obrażony słuchałem, jak ona biegała, szukała mnie, rozpaczała i korzyła się przed moim zaginionym widmem.
(Pół wieku czyśćca)
Zaawansowany wiek dziadków zmusza go od wczesnych lat do pracy w gospodarstwie – jako chłopak m.in. wypasa i pławi konie w Wilence:
Konie nawet trochę pływały, przebierając nogami jak psy w czarnej wodzie, co odbijała już jakże jaskrawe nasze gwiazdy. A potem dziadek Blinstrub (wujek) pętał im przednie nogi i one, jakby skute kajdankami z powrozów, podskakiwały ciężko na zroszonej łące i ten ich łoskot, a raczej łoskot ich kopyt oraz rzęsiste prychanie akompaniowały naszym rzeczowym zabawom w wodzie.
(Nowy Świat i okolice)
Poza tym jeździ konno, oczywiście na oklep, ma swoje małe, niepoważne wypadki, ponieważ spadanie z konia jest wpisane w obcowanie z końmi, a groźne – to może być, owszem, kopnięcie:
[…] był furman, którego koń kopnął […]; mówiło się, że strasznie nerwowy ten furman, bo go koń kopnął. Jakaś aureola tego kopnięcia nad nim się unosiła.
(Pamiętam, że było gorąco)
Kto nie wyrywał obcym koniom włosów z ogona na żyłkę do wędki?
(Kronika wypadków miłosnych)
Tak więc dużą częścią mitologii Wileńszczyzny u Konwickiego jest mitologia chłopięctwa:
Było jak należy: bijatyki, grandy, katastrofy.
(Pół wieku czyśćca)
Wokół wspomnienia tych bijatyk osnuta jest Dziura w niebie, gdzie Kolonia Wileńska została nie tak bardzo ukryta pod nazwą Górnych i Dolnych Młynów (główny bohater jako porte-parole autora jest oczywiście „Doliniarzem”). To perspektywa oddolna, perspektywa wojny dziecięcej, podwórkowo-łąkowo-leśnej, kolan odrapanych od czołgania się w krzakach, „w bliskim kontakcie z naturą”, jak głosi paskudnie wyświechtana fraza.
W swoich niższych partiach dolina ta pokryta była kępami, jakby małymi lasami, a oprócz tego było tam mnóstwo krzaków, olszyn i przeróżnych zarośli. Od połowy stoków zaczynały się już lasy, które oblewały całe zbocza i wchodziły na płaskowyże. Dzięki układowi tej doliny – biegła ona z północnego wschodu na południowy zachód – zdarzały się tam wybryki botaniczne przyrody śródziemnomorskiej. Wydaje mi się, że były jakieś osty, jałowce. Roślinność była niezwykle bogata. Jest to dość typowe dla tej sfery klimatyczno-geograficznej, ale otaczała nas istna Niagara zieleni.
(Pół wieku czyśćca)
Zresztą to wspomnienie przyrodniczego piękna, później na okrągło przemieniane w literaturę, znajduje potwierdzenie niejako instytucjonalne: jeszcze za czasów radzieckich, w latach 80., zostaje utworzony Państwowy Pawilniski Park Naturalny, w roku 1992 przekształcony w Park Regionalny Kolonii Wileńskiej (Pavilnių regioninis parkas; amatorów turystyki spod znaku Google’a zapraszam tutaj). Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody przyznaje mu kategorię V, która, jak rozumiem, charakteryzuje się naciskiem na specyficzną dla danego obszaru relację pomiędzy „naturą” a „człowiekiem” („a protected area where the interaction of people and nature over time has produced an area of distinct character with significant ecological, biological, cultural and scenic value”). Współbrzmi to ze słowami Konwickiego:
Przecież w tej konsekracji doliny Wilenki jest i mój mały udział. Przecież i ja się przyczyniłem do tego niesłychanego wyniesienia małej prowincjonalnej rzeczki i niedługiego parowu zalanego zielenią.
(Nowy świat i okolice)
Ale „Niagara zieleni” odsyła nie tylko do wybujałej flory; wskazuje też na żywioł wodny, na rzekę Wilenkę.
Wilenka, nasze kąpielisko, a zimą ślizgawka, Wilenka, w której łapaliśmy ryby i zapalenia płuc, z której piliśmy wodę, a czasem, wstyd powiedzieć, siusialiśmy do tej niewinnej rzeczki.
(Nowy Świat i okolice)
Wilenka przepływa prozę Konwickiego na wskroś, jakby była jej krwiobiegiem; nawet Soła w Senniku współczesnym to tak naprawdę zamaskowana Wilenka. W wywiadzie z Beresiem pisarz wspomina:
Choć niezbyt szeroka – mogła mieć jakieś dwadzieścia metrów, czasem więcej, czasem mniej – posiadała własny charakter, gdyż była żywa, efektowna, pełna zakoli i meandrów. Na ogół była płytka, niemniej występowały w niej „jamki”, to znaczy głębiny, w których pływaliśmy, łowiliśmy ryby i pławiliśmy konie.
(Pół wieku czyśćca)
Dodajmy, że pomysł literacki na opis tej skromnej pozornie rzeki (Wilenka wypływa w Szumsku na granicy litewsko-białoruskiej i po niespełna osiemdziesięciu kilometrach wpada do Wilii w Wilnie) polega na przedstawieniu jej jako w pełni zindywidualizowanej bohaterki:
U mnie Wilenka wydaje masę różnych dźwięków. Nie tak jak Wasze głupie polskie rzeki, które płyną w milczeniu. Ona gada, szumi, śpiewa, szemrze, gniewa się. Dlaczego? Skąd taka różnica? Magiczność. Magiczność początku rzeki i jej podróży. Ona przecież podróżuje między nami, między rozsypanymi dworkami, wioseczkami, tu jakieś białoruskie wsie, tam polskie, litewskie.
(Pamiętam, że było gorąco)
– tak o Wilence Konwicki mówił w skupionym na działalności filmowej artysty wywiadzie z Katarzyną Bielas i Jackiem Szczerbą, pełnym tego typu sensualnych fragmentów.
Wilenka jest więc bohaterką, ale i ramą opowieści, świadkiem:
– Pan Bóg ukrywa się w Puszkarni – odezwała się raptem dziewczyna, zdejmując z głowy słuchawki.
– Gdzie ta Puszkarnia? – spytał fałszywy kolejarz.
– Tam, w stronę Nowej Wilejki – powiedział ktoś od drzwi. Zwrócili głowy w tę stronę. Ten sam nieznajomy stał w progu, otupując nogi. Nie było widać jego twarzy ani nawet rąk. Ciemny tułub chwiał się miarowo na tle oszronionych drzwi. – Tam jest takie zakole Wilenki pod wysokim glinianym urwiskiem. Prastare uroczysko, gdzie wiele pokoleń grzeszyło, cierpiało i umierało. Tam jest coś w ziemi, co po nocach świeci trupim światłem. Tam jest tajemnica.
– Pan Bóg ukrywa się w Puszkarni – powtórzyła dziewczyna.
(Rzeka podziemna, podziemne ptaki)
Puszkarnia to istniejąca w rzeczywistości, opuszczona papiernia (a może ludwisarnia), wymarzona sceneria przygód – i literatury przygodowej, młodzieżowej, którą Konwicki w Dziurze w niebie mocno się inspiruje, choć rozrzedza dygresjami. To miejsce tajemnicy i snucia przez dzieci opowieści grozy; swoje doświadczenia z takich przestrzeni, zarówno z Puszkarni, jak i podziemi pobliskiego zamku, pisarz wykorzysta i w Dziurze w niebie, i Zwierzoczłekoupiorze. W Dziurze w niebie poszukiwanie skarbu doprowadzi do odnalezienia pomieszczenia pełnego książek: w czasie wojny Niemcy składowali w papierni polskie podręczniki i książki, w kosmos przedwojenny zostaje więc wplecione wspomnienie późniejsze. Zaś Zwierzoczłekoupiora z niemal makabryczną podróżą przez wilgotne lochy można w ogóle interpretować jako jeszcze głębsze, wizyjne zanurzenie w fantazyjnych zabawach z dzieciństwa.
Paradoksalnie, im bardziej ostentacyjnie „literacka” jest twórczość Konwickiego, im chętniej prezentuje on szwy swojego pisania, swoje tricki, chwyty i metody, tym bardziej spójny staje się obraz miejsc, w których pisarz rzeczywiście się wychował. Pozornie bardziej rozczłonkowane fragmenty „podwileńskie” składają się na coraz bardziej spójny mikrokosmos, który od (trzech) wywiadów rzek różni tylko stopień zadomowienia fikcyjnych postaci:
Wtedy nagle zobaczył chłopaka, co mknął na dziwnych nartach skosem przez to zbocze. […] I nietrudno było rozpoznać w tym wyrostku niestrudzonego Polka, właściciela owej doliny, co go jacyś diabli noszą po tym mikroświecie od rana do nocy, złachanego, mokrego, obsypanego soplami lodu, ze słonym potem cieknącym z brwi na spieczone od mrozu policzki. Ale gdzieś tam między uśpionymi domkami, tuż przed torami kolejowymi, szła jakaś para i Siódmy rozpoznał w nich od razu Alinę i Wicia, tę nieszczęśliwą parę, co popełniała samobójstwo z miłości.
(Rzeka podziemna, podziemne ptaki)
(KC)