Konstancin

24 lutego 1975

Jestem w Konstancinie. Na dalszym zdrowieniu.

Nudnie wszyscy wyglądają, na ostateczną nudę, ale może być inaczej.
Na mój widok starszy pan od największego stołu pośrodku odpowiedział na minę pani niby to młodej
– nowy pacjent
a ona już miała gotowość do zabaw, przechylań się, śmiechów. Chyba aż razem z krzesłem. I tak przy lada okazji.
Dom nazywa się tu oddział.
Jest w stylu kolonialnym. Dużo szkła, ażuru. Nie wygląda na taki wysoki. A wchodziłem na swój bal­kon ostrożnie. Bo mam swój balkon, swój pokój, swoją łazienkę, swój telefon. Le. dochodził do ba­riery, jakby go pchali, a on się opierał.
– co, boisz się tu?
– zawsze
– wysoko, porównaj nasze czwarte piętro z tym.
Wysoko. Szaro. Cicho. W dole zielone ciemne.
Kilka zębatych rzutów lasu. Przymglenia.
– widok nudny
– idź ty – Le. zamyka drzwi balkonu – lepiej nie może być
– no, dobrze jest. Taki widok z góry na lasy miałem w sanatorium w Otwocku. Podobał mi się,
– tylko się zamknąć i siedzieć, można by tu na­pisać Nową Heloizę.

Odprowadziłem Le. do autobusu. Jeździ ich tu dużo różnych. Niebieskich. Do Warszawy podwójne.

(Konstancin)

Miron Białoszewski przyjechał do Konstancina po przebytym zawale – wcześniej przechodził rekonwalescencję w Warszawie i Inowrocławiu, przed samym wyjazdem do podwarszawskiej miejscowości wypoczywał w domu. Pierwszy zapis choroby i „zdrowienia” pisarz wydrukował w tomie Zawał, który ostatecznie zdecydował się skrócić o część dotyczącą Konstancina. Tym samym zapiski powstające „w” i traktujące „o” podwarszawskiej miejscowości, przygotowane przez pisarza do druku, zostały wydane dopiero w 1991 roku, po jego śmierci, przez Państwowy Instytut Wydawniczy. W konstancińskim Szpitalu Rehabilitacji Kardiologicznej przy ulicy Wacława Gąsiorowskiego Białoszewski zameldował się pod koniec lutego 1975 roku. Placówka ta – wówczas nowo otwarta – była dla pisarza ciekawostką samą w sobie wartą opisania: nowoczesna, wygodna („dzwonię z pokoju”), a nawet na swój sposób luksusowa („Wody z kranu tu się nie pije. Dają w butelkach wodę mineralną”), jednak nie do końca dostosowana do potrzeb Mirona Białoszewskiego pacjenta. Odczuwane przezeń ograniczenia nie dotyczyły wyłącznie zewnętrznych cech nowej architektury, lecz także procedur stosowanych w tej nietypowej placówce zdrowia. Rządzące tam reguły, zinternalizowane przez pacjentów łatwo poddających się procedurom, są jednym z tematów wspomnianej prozy, a także przyczyną obaw narratora-bohatera co do panującej w tym miejscu nudy.

Szpital Rehabilitacji Kardiologicznej w Konstancinie Jeziornie przy ulicy Gąsiorowskiego, 2010, fot. Albert Jankowski

Szpital Rehabilitacji Kardiologicznej w Konstancinie-Jeziornie przy ulicy Gąsiorowskiego. Fot. Albert Jankowski, 2010 r.

Pisarz staje się kronikarzem napięć, które zarysować można w formie trójkąta: normy postępowania w luksusowej klinice – pacjenci – personel, chociaż pracownicy szpitala w żadnej mierze nie zostali przedstawieni w sposób bezduszny. Wręcz przeciwnie, są nastawieni do pacjentów przychylnie, a ich niepokój o podopiecznych wynika z troski o ich zdrowie, ponadto: administratorka szpitala okazuje się równocześnie bibliotekarką, a windziarce zostaje w tej opowieści przyznane prawo do opuszczenia posterunku i powrotu do domu. Nie chcąc porzucać własnych przyzwyczajeń, Białoszewski próbuje wymykać się rygorom, co jednak nie przychodzi łatwo i wymaga różnych kompromisów. O ile spanie w dzień traktowane jest jako coś normalnego i dopuszczalnego, o tyle opuszczanie posiłków budzi niepokój i personelu – ze względu na dietę i zdrowie, i innych pacjentów – z powodu towarzyskiego konwenansu i niewielkiego wachlarza innych rozrywek (chociaż autor nie pisze o tym w didaskaliach, bardzo świadomie oddana składnia wypowiedzi współtowarzyszki „stołowej” sygnalizuje niepisane, a panujące w szpitalu zasady, jednocześnie zdradzając urazę i przestrzegając przed kolejnymi zadrażnieniami).

– Niech pan zje śniadanie, a potem może pan spać dalej. Do obiadu.
Postawiła tacę i wyszła.
Zjadłem i spałem dalej, do obiadu, pod słońcem przechodzącym przez białe.
Na obiedzie powitała mnie pani z naszej stołowej trójki
– Już się martwiliśmy o pana, co się z panem dzieje, nie chce pan z nami jeść, a jedzenie tutaj to najważniejsza rzecz.

(Konstancin)

Nieprzypadkowo Miron Białoszewski znalazł się w szpitalu w Konstancinie-Jeziornie – jest to miejscowość letniskowa, wypoczynkowa i uzdrowiskowa, która na mapie Warszawy, a właściwie miejscowości podwarszawskich zaistniała na przełomie wieków XIX i XX. W przeciwieństwie do Otwocka Konstancin miał opinię miejsca eleganckiego, gdzie przed I wojną światową i w dwudziestoleciu międzywojennym przyjeżdżali ludzie zamożni, przede wszystkim Polacy (w odróżnieniu od otwockich i falenickich Żydów). Wille wznoszono tu w różnych stylach architektonicznych, projektowali je wybitni architekci, także w stylu szwajcarskim, uznawanym początkowo za elegancki, który opanował liczne miejscowości uzdrowiskowe w Polsce, ewoluując tak, że z czasem stał się namiastką samego siebie, pojawiającą się w wielu odmianach lokalnych (jak świdermajer w Otwocku). Historia, a także nazwa Konstancina związana jest z osobą właścicielki Obór, hrabiny Konstancji z Potulickich Skórzewskiej. Pod koniec XIX wieku tereny zapisane Konstancji w testamencie przez zmarłą siostrę zostały rozparcelowane z dóbr oborskich przez męża Konstancji, Witolda Skórzewskiego. W następnych latach w sosnowym lesie powstawały kolejne zabudowania, a dogodny dojazd wąskotorową kolejką wilanowską przysparzał miejscowości letników. Skórzewski wyczuł odpowiedni moment dla swego przedsięwzięcia. W 1949 roku – specyficznym językiem, jednak w sposób pasjonujący – Hanna Eychorn-Szwankowska pisała:

„Przemiany społeczno-gospodarcze, tworzenie się stosunkowo licznej warstwy burżuazyjnej – zamożnego mieszczaństwa przy równoczesnym zacieśnianiu zabudowy miast, spowodowały pęd do wyjazdów letnich. Wysokie kamienice, o niewielkich, ciasnych podwórkach, nie były miłym miejscem pobytu na upały. Jednocześnie pojawił się nieznany przed tym w medycynie pęd do świeżego powietrza, a nowa zupełnie nauka higieny zaczynała mozolne uświadamianie mieszkańców wielkich miast, że w lecie panuje w nich największa śmiertelność, spowodowana chorobami zakaźnymi, wyziewami nieskanalizowanych rynsztoków i kurzem z niepodlewanych ulic (wznoszonym przez damskie ogony). Burżuazja warszawska: urzędnicy, kupcy, zamożniejsi rzemieślnicy zaczęli wysyłać swe rodziny „na letniaki”.

Pierwsze  letniska  powstały,  jak  wspomnieliśmy,  na  południu  miasta  wzdłuż  doliny  nadwiślańskiej,  otoczonej wzniesieniem,  na  którym  widnieje  Wierzbno  i  Królikarnia. […] Powstają obszerne  wille,  o  pięknej,  w  guście  szwajcarskim  „powierzchowności”,  owe  ,,szalety”  szwajcarskie,  które  do dziś  tu  i  ówdzie  możemy  oglądać  w  Konstancinie  czy Skolimowie.

[…] Najelegantszym letniskiem na przełomie dziewiętnastego i naszego stulecia stał się Konstancin, zwany żartobliwie «Constantin les bains». Ta świetna stacja klimatyczna dla osób słabych, zdenerwowanych, zmęczonych pracą umysłową, dla zwiedzającego w r. 1902 wydała się istnym pieścidełkiem. Zapewniała oczywiście wszystkie wygody: kanalizację, elektryczne oświetlenie, telefon, wzorową restaurację nad sadzawką w parku, sklep, świetny dojazd kolejką wilanowską, słowem – komfort. Jedna tylko strona tej uroczej miejscowości była smętna; Konstancin bowiem był bardzo drogi. Do ponurych dumań nad wydanymi setkami rubli usposabiał deszcz, który najlepsze letnisko zamieniał w krainę nudy” (Wczasy naszych ojców, „Stolica” 1949, nr 29).

Do dziś ze względu na zasoby wód leczniczych i swoisty mikroklimat Konstancin uznawany jest za miejscowość uzdrowiskową, chociaż różne przedsięwzięcia gospodarcze – takie jak papiernia w Jeziornie – są, w przekonaniu miłośników uzdrowiska, zbrodnią na leczniczych właściwościach tego miejsca. O ile jednak pod koniec XIX wieku zabiegi lecznicze opierano przede wszystkim na zmianie otoczenia na zdrowsze, o tyle w drugiej połowie XX wieku postawiono na bardziej konwencjonalną, tradycyjną medycynę. Od 1979 roku działa w Konstancinie tężnia solankowa, a poza tym miejscowość jest siedzibą licznych szpitali, m.in. goszczącego Białoszewskiego Szpitala Rehabilitacji Kardiologicznej, Szpitala Rehabilitacji Neurologicznej, a także Centrum Rehabilitacji im. prof. Mariana Weissa (dawniej nazywanego STOCER, czyli Stołeczne Centrum Rehabilitacji). Ta ostatnia instytucja znajduje się (lub znajdowała, w zależności od przyjętej perspektywy historycznej, o czym piszę dalej) na terenie wsi Chylice, podobnie jak instytucja nazywana oficjalnie Domem Artystów Weteranów Scen Polskich im. Wojciecha Bogusławskiego, potocznie – także przez Białoszewskiego – identyfikowana jako Dom Aktora. Tam właśnie emerytowani artyści mogą zamieszkać i uzyskać odpowiednią opiekę. Chociaż oficjalnie Dom Aktora znajduje się w Skolimowie, Miron Białoszewski twierdził zdecydowanie, że znajduje się on w Chylicach. Jest to jeden z kilku głównych tematów opowieści pisarza o pobycie w Konstancinie. Podczas odkrywania Konstancina w czasie spacerów – podobnych do tych warszawskich, a zarazem innych ze względu na niemiejskość lub małomiasteczkowość otoczenia – dochodzi do sytuacji, w której za Konstancin wzięte zostaje przez pisarza to, co Konstancinem nie było (i nie jest), dla mieszkańców natomiast stanowiło i stanowi część tego samego organizmu miejskiego:

– A proszę pana, gdzie tu jest środek Konstancina?

– Nie ma środka, to wszystko jest Konstancin-Jeziorna.
– A Skolimów?
– To razem.
Dalej nic nie wiedziałem.

– A Chylice to takie miasteczko?
– E, nie…
– to, co tam jest?
– szpital, nowy, profesor Weiss rozbudowuje
[…]
– a gdzie wieś Skolimów?
– a jak na Chylice się jedzie, i skręca na prawo, to tą drogą na prawo i prosto, nie skręcać już dalej na lewo, bo to na Piaseczno, tylko prosto

(Konstancin)

Białoszewski przybył do Konstancina, a właściwie do Konstancina-Jeziorny, ponieważ taką nazwę miasto nosi od 1969 roku, po administracyjnym złączeniu miast Skolimów-Konstancin i Jeziorna. Nazewniczy dualizm właściwie był już wówczas niemal nieodczuwalny, podobnie jak dziś, a tożsamość miejscowości ugruntowała się na tyle, że świadomość dawnych lokalnych podziałów niemal zanikła wśród mieszkańców, co pozwala Białoszewskiemu na grę z tym, co nieznane, nieobecne lub zapomniane.

Ta część Konstancina zwie się Królewska Góra. Króla tu nie było. Góry nie widać. No, trochę do domu rehabilitacji ziemia podnosi nogi, ale to przed wejściem dopiero. Od jakiego Konstantego jest Kon­stancin? To nie brzmi poważnie. Poważnie brzmi Konstantynów.

(Konstancin)

Przebywając w Konstancinie, Miron Białoszewski często ucieka do Warszawy (ucieczką nazywano jednodniowe powroty z podwarszawskiego letniska w prasie dwudziestolecia międzywojennego). Notuje to, tłumacząc niejako swoje częste wyjazdy do stolicy, które obok zwiedzania okolicy („Ciepło. Wymyśliłem jazdę do Powsina”) są urozmaiceniem pobytu w Konstancinie.  Agnieszka odpowiada Białoszewskiemu na uwagę o ładnym podwórku jednej z warszawskich kamienic: „Ciągnie cię do tych kamieni” (Chamowo). I trudno zaprzeczyć, że był on pisarzem wybitnie miejskim. Nawet w opisach tego, co podwarszawskie, dostrzec można niezacieralny pierwiastek stołeczności. Białoszewski przypomina o wspomnianej w cytowanym artykule konkurencji podwarszawskich letnisk. Pobyt w Konstancinie, podobnie jak inne podróże pisarza, jest okazją do wspominania przeszłości, jednak tym razem tylko w niewielkim stopniu chodzi o jego prywatną przeszłość. Punktem odniesienia, tym, co znane poecie, jest tutaj Otwock. Często narrator-bohater odwołuje się do pamięci (rozumianej inaczej niż historia i wiedza historyczna): zbiorowej (wspominając Jana III Sobieskiego, rozmyślając o wojennych losach Konstancina, wspominając rodzinę Żeromskich) i prywatnej (wiedzę o mieście i jego topografii Białoszewski czerpie głównie z dziecięcych wspomnień Jadwigi Stańczakowej, ale także doświadczeń Grácii Kerényi i Leszka Solińskiego). Rozmowy ze wspomnianymi osobami są źródłem wiedzy o Konstancinie, którą można później weryfikować „w terenie”. Stanowią jednocześnie świadectwo i dowód warszawskości tej podwarszawskiej miejscowości. Jak pisała Hanna Eychorn-Szwankowska, Konstancin został stworzony dla mieszkańców Warszawy i z ich pieniędzy, dla wypoczynku ich i ich rodzin. Dopiero w późniejszym okresie zaczęto sprowadzać się do miejscowości na stałe.

Drzewa tu idą gęsto, to znaczy stoją. Wszędzie. Konstancin jest tym, czym chciałby być Otwock. Otwock jest naprzeciw Konstancina wyłysiały. Ma wybuchy nudy i brzydoty. Wprawdzie Tadzio mó­wił ostatnio, że Konstancin nie taki znów elegancki, budy, komórki. Ale Tadzio lubi sprostowania. I ma dużo racji. Ale nieraz przesadza i przekręca, jak mówi Agnieszka. Z tym, że ona twierdzi, że on dużo przekręca, ale ona na jego temat robi spore zaokrąglenia. Malina mówi, że to tak musi być. Agnieszka Tadziowi zwraca uwagę. Ale on to wła­ściwie lubi.

– On jej przeszkadza w pisaniu na maszynie – mówi Le. – a ona siedzi z warkoczem i go kokie­tuje.

Le. też robi opnie za duże.

A ja niepotrzebnie i fałszywie różne rzeczy łagodzę.

(Konstancin)

Świt

Willa Świt należąca do Stefana Żeromskiego, a później do jego rodziny. Obecnie w willi znajduje się Muzeum Stefana Żeromskiego. Fot. Albert Jankowski

Właśnie z próby rozpoznania tego, co opisane przez znajomych, wynika początkowa komedia pomyłek, która z części współczesnego Konstancina, czyli ze Skolimowa, uczyniła w przekonaniu pisarza cały Konstancin, uniemożliwiając identyfikację kolejnych miejsc – przede wszystkim willi, czyli przykładów architektury kojarzonej nieodrodnie z tym luksusowym podwarszawskim letniskiem, chociaż współcześnie zapewne liczne budowle mieszkalne postawione po roku 1989 wygodą i luksusem  (chociaż niekoniecznie architekturą) wyprzedzają budowle z początku XX wieku. Niemniej opowieść o konstancińskich willach i ich mieszkańcach – dawnych oraz obecnych – jest kolejnym ważnym elementem prozy dotyczącej Konstancina. Białoszewski podąża śladami Jadwigi Stańczakowej, poszukując domu, w którym mieszkała w dzieciństwie, ale ma również świadomość, że w Konstancinie mieszkał zarówno Stefan Żeromski (w willi Świt), jak i Wacław Gąsiorowski, autor Huraganu i innych powieści historycznych (willa Ukrainka). Dzisiaj stan tych budowli jest bardzo różny – część przeszła gruntowne remonty, poprawiające ich stan, chociaż nie zawsze wygląd, a część stopniowo popada w ruinę. Po II wojnie światowej, kiedy wille odebrano ich właścicielom, niektóre z nich przeznaczono na mieszkania dla ważnych funkcjonariuszy państwowych – willa Julisin użytkowana była przez samego Bolesława Bieruta, inne zaś przekształcono na siedziby rozmaitych instytucji. I tak w willi Piaski, zlokalizowanej przy ulicy Wierzejewskiego 12, zbudowanej w 1922 roku według projektu Marcina Weinfelda dla Szymona i Melanii Landauów, umieszczono szpital dziecięcy. Można uznać, że Białoszewski do swoich wędrówek odbywanych podczas leczniczego pobytu przygotowywał się nader starannie – nawet jeśli nie miał dostępu do planu miasta, korzystał ze wskazówek swoich informatorów. W ich poczet można włączyć nie tylko znajomych, ale również grono nieznajomych – mieszkańców Konstancina, także mieszkańców willi. Przechodzień przyglądający się uważnie zabytkowym budynkom wzbudzał (co pisarz starannie odnotował) zaniepokojenie – mógł być uznany za złodzieja, chociaż rozmowy z mieszkańcami zostały przedstawione w sposób jednoznacznie pozytywny. Obecnie spacerującym po Konstancinie miłośnikom architektury może natomiast – przez mieszkańców niektórych willi – zostać przypięta łatka „spadkobiercy dawnych właścicieli” pragnącego zwrotu zabranej po wojnie nieruchomości.

Jedno wyjście małe nie samemu. Drugie większe i samemu – i już się obleciało, obwąchało. Miało się nie wiedzieć jeszcze nic, a wie się dużo. Dzwonię do Jadwigi
– Miron, dzień dobry
– Miron! w Konstancinie?
– w Konstancinie, dzwonię z pokoju
– masz pokój?
– z łazienką
– z łazienką?
– no właśnie. I telefon
– masz w pokoju?
– tak. Byłem na ulicach. To jaka ta twoja?
– Sienkiewicza.
– No nie wiem.
– Jak ci to wytłumaczyć…
– Znasz kościółek?
– No tak.
– Byłem.
– To ta moja ulica Sienkiewicza, to jak się wyjdzie z kościoła i ma go za sobą, to ta
– to ta główna?
– no tak, chyba ta sama
– na pewno?
– willa „Moja”
– nie widziałem takiej, jest tu willa „Maskotka”, i „Rysieńka”. Może to duża secesyjna willa ,,Rysieńka”, tylko zmienili nazwę
– nie, to „Moja”, może spotkasz?
– może
– tam dalej jest „Leliwa” i willa Żeromskiego
– Żeromskiego?
– tak
– to wiem tylko, gdzie chyba może jest willa Gąsiorowskiego
– Żeromskiego, na początku Sienkiewicza są wodociągi, takie czerwone, z cegły, a na samym końcu rzeczka
– rzeczkę widzieliśmy, ładna
– Jeziorka
– ale to mała rzeczka
– mała
– zupełnie mała
– no, czy zupełnie mała?
– słuchaj, a te domy, z pocztą, ze sklepami?
– no, to mogło się zmienić, mogło ich wtedy jeszcze nie być.
Letnisko Jadwigi w Konstancinie było w trzydziestym którymś roku. 40 lat. Chyba z młodym Szenwaldem kąpali się w tej Jeziorce.
Mówię o publice w jadalni
– wyglądają nudnie. Szofer powiedział, że tu same ministry.

(Konstancin)

Willa "Moja" należąca przed wojną do rodziny Jadwigi Stańczakowej. Fot. Albert Jankowski.

Willa Moja należąca przed wojną do rodziny Jadwigi Stańczakowej. Fot. Albert Jankowski

Opowieść o pobycie Białoszewskiego w Konstancinie rozpada się na kilka części, wzajemnie się jednak uzupełniających. Decyzja o skróceniu Zawału musiała być dobrze przemyślana, ponieważ to, co powstało – osobna proza zatytułowana Konstancin – ma swoją własną dramaturgię, a charakter utworu oddaje stosunek bohatera-narratora do miejscowości, jej historii i dawnych mieszkańców. Być może utwór ten zdradza również sposoby pisarza na nudę: to z nich utkana została literatura. Białoszewski zarówno daje czytelnikowi  mięsiste qui pro quo, jak i próbuje rozbić strukturę sztucznego w jego przekonaniu tworu zastanego w miejscu, o którym wiedział i dowiadywał się wiele, nigdy w nim nie będąc. Wrażliwość pisarza na niuanse jest ogromna: Białoszewski zwraca uwagę na to, że do Warszawy jeżdżą tylko dwuczłonowe autobusy, a Chylice nie są tym samym czym Skolimów i Chyliczki. Za autotematyczną i oddającą istotę tej praktyki można uznać scenę ścierania rozlanej wody z parkietu. Żeby dostrzec, jak rzeczy są zrobione, a tak postępuje Białoszewski, trzeba przeprowadzić swój własny test, nawet jeśli wymusza go wypadek, przypadek lub pomyłka:

Czytałem teraz o wytwornych Etruskach. Nie­chcący dotknąłem butelki z wodą mineralną. Bo ją tu piję. Butelka się przewróciła. Sporo się wylało. Woda z posadzki nie bardzo da się zbierać. Papier torbowy jej nie chwyta. Długo przecierałem. Może to zabezpieczenie przed wsiąkaniem i puchnięciem tych kwadracików. Przy okazji — kiedy sprawdzałem ich mokrość — zaczęły mi się przesuwać pod palcami. Jeden, drugi, wszystkie. Chociaż na pozór są ściśle ułożone.

(Konstancin)

(MG)