Poznańska, czyli połówka

Były to jeszcze czasy stalinowskie. Mieszkałem od paru lat na Poznańskiej, w połówce pokoju, odgrodzonej dechami od drugiej połówki, zabranej. Mieszkałem z sublokatorem Rafałem. Nie było to dobre, ale był jaki taki spokój. Sublokator w końcu jednak sprowadził sobie ze wsi siostrzeńca. Spali w jednym wyrku. Wtedy już na prześcieradle; bo przez pierwsze lata spał bez, nie miał prześcieradła, nie kupował sobie, licząc na wybuch dalszej wojny.

(Poznańska z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Fot. Irena Jarosińska, zbiory Ośrodka Karta, 1958 rok

Pokój Mirona w dniu wyprowadzki z Poznańskiej na plac Dąbrowskiego. Widać dechy i fragment pieca. Fot. Irena Jarosińska, 1958 r. (Ośrodek KARTA)

Przydarzyło mi się to w 1953 roku, w okresie kołchozowych mieszkań i nieeleganckich ulic z gruzami, półgruzami, domami, luzami i drewnianymi wychodkami dla przechodniów. Ja mieszkałem na Poznańskiej w secesyjnej kamienicy, w połówce pokoju z sublokatorem. Pokój był przed powstaniem szykownym salonem z wnęką okienną, posadzką ozdobną, z plafonem i wspaniałym piecem. Pokój poprzedzielano drewnianymi dechami do sufitu. Piec został po mojej stronie, tyle że miał wpuszczoną rurę od kozy, a koza stała na balowej podłodze. Tamtym – małżeństwu za deskami – przypadła wnęka, rurę puścili do pokoju sąsiadki, do jej pieca. […]

Myślałem, że to przeforsztowanie jest wyjątkiem. Ale raz poszedłem z kubłem po wodę, bo chodziło się z pomyjami i po wodę do wychodka. Więc wracam z wodą, wchodzę w przedpokój główny, potem ma być przedpokój mały, ale patrzę, a już jestem w pokoju. Przeforsztowanie jest, ale nie do sufitu. Koza z rurą jest, tylko przed kozą siedzi baba na stołku i rajcuje z babą zza przeforsztowania. Zanim stanąłem z pełnym wiadrem na domyku drzwi, zanim przystanąłem i zorientowałem się, że coś nie tak, dużo upłynęło czasu. Baba spojrzała na mnie poślizgiem i potem już nie zwracała na mnie uwagi, dalej gotowała i rajcowała z tamtą, która jej pozwoliła dołączyć rurę do swojego pieca i też gotowała. Ja obróciłem się z kubłem z wodą do drzwi z powrotem. Do przedpokoju. I na swoje drugie piętro. Bo to było pierwsze.

(Klucz z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

„Sprawa dachu nad głową była największą bolączką Warszawy roku pierwszego – pisze Jan Górski – pozostała nią przez szereg lat następnych. Napór wracających na to, co ocalało, co mogło być użytkowane po gospodarskich remontach [dechy i rury od pieca! – przyp. KS], ukazuje proporcje zupełnie niewspółmierne, tym bardziej że możliwości techniczne i organizacyjne odbudowy w roku 1945 były bardzo ograniczone”.

Powojenny problem mieszkaniowy Warszawy był palący i ciągnął się przez całą następną dekadę. Wobec braku mieszkań trzeba było dzielić, przepierzać, dokwaterowywać, dzielić się z bliższą i dalszą rodziną i z zupełnie obcymi sublokatorami (co ciekawe: wtedy zawsze „sub-”, nigdy „współ-”), z których każdy również pomieszkiwał z jakimiś przedstawicielami bliższej lub dalszej rodziny. Stąd dechy, „przeforsztowania” i połówki pokojów, zapach kapusty, gotowanie w miejscu spania, wspólne kuchnie albo ich wspólny brak – stąd Mironowe peregrynacje do wychodków i wyprawy po wodę.

Miałem teraz za ścianą niewidoczne, ale głosowo bliskie małżeństwo z fumami, po drugiej stronie Rafał pod kapą, a w nogach, tylko wysoko – pocącego się Ojca, co i raz zeskakującego, żeby coś zdjąć, zmienić. […]

Ludzie, posłania, pokoje nabite cielskami ciasno, piętra, antresole, poddasza, wykusze łączyły się nocami chrapaniami, falowaniami. Obrzydzenie narastało we mnie przeciw tym klatkom w potach, plastrom, piętrówom. Uciekałem z domu. Rano. Bo w nocy pisało się, czytało.

(Poznańska z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

We wrześniu 1945 roku „Życie Warszawy” ubolewa:

„Liczne rzesze pracowników Warszawy albo w ogóle mieszkają kątem, albo gnieżdżą się po kilkanaście osób w ciasnych pomieszczeniach, nierzadko w domach spalonych, grożących w zimę katastrofą. W mieszkaniach, do których wchodzi się po drabinie, w pokojach bez okien, z dziurami w sufitach, przez które leje się deszcz. W takich mieszkaniach znaleźć można profesorów, cennych fachowców, młodzież szkolną. Z drugiej strony szczęśliwcy, którzy mają mieszkania dobre i zagwarantowane nakazem kwaterunkowym, często myślą z lękiem, czy po powrocie do domu nie znajdą nakazu eksmisyjnego. […] O wszystkie lokale mieszkalne trwa w Warszawie walka przy użyciu wszystkich będących do dyspozycji środków i możliwości”.

Kontekstu dla mieszkaniowych przygód Białoszewskiego z Poznańską dostarcza także „Kurier Codzienny” z 12 grudnia 1945 roku:

„Któż z dzisiejszych warszawiaków nie zna zawiłej procedury Urzędu Kwaterunkowego w rodzaju 2–3 nakazów na jedno mieszkanie? Komu nie stawiano spartańskich rygorów: 4–3 osób na jeden pokój przy jednoczesnym przyznawaniu innym 2–3 pokojów na 2–3 osoby? Czy oszczędzono krzywdy w rodzaju eksmisji, kiedy obywatel przeprowadził kosztowny remont mieszkania? […] Obwiniamy za ten stan rzeczy wszystkie zainteresowane czynniki i cały dotychczasowy zbiurokratyzowany, spaczony system”.

20 grudnia tego samego roku Polskie Towarzystwo Reformy Mieszkaniowej rozpisało (wśród pracowników Ministerstwa Sprawiedliwości, PCK i Elektrowni Miejskiej) ankietę dotyczącą warunków mieszkaniowych. W opracowaniu wyników czytamy: „Liczba osób na izbę wynosi średnio dla wszystkich mieszkań 2,3. […] 2/5 mieszkań liczą 3 i więcej mieszkańców na izbę”.

Co jednak rozumiano przez izbę? Cały pokój w przedwojennej kamienicy – takiej jak ta Mirona na Poznańskiej – czy powstałe po przeróbkach połówki albo i ćwiartki? Jakiś wgląd w to – choć nie do końca wyjaśniający sprawę – może dać jedna z odpowiedzi dołączonych do opracowania ankiety przez jej autorów, Adama Andrzejewskiego i Kazimierza Leona Toeplitza. Mówi mieszkaniec ulicy Koszykowej (a więc prawie sąsiad Białoszewskiego): „Oficyna ocalała. Dom frontowy i oficyna po drugiej stronie zburzona. Mieszkanie na III piętrze, 4 izby łącznie z kuchnią, 13 osób (3,25 zagęszczenia na izbę). Liczba osób w rodzinie żyjących we wspólnym gospodarstwie domowym – 2 (brat z siostrą)”. Do wykazu danych dopisek: „Mówię o swojej połowie pokoju przegrodzonego szafami. Remont – to jest światło i szyby – sam wykonałem”.

Telegraficzna poetyka kwestionariusza mieszkańca lub mieszkanki ulicy Solec miałaby w sobie coś mironowego, gdyby przecinki pozamieniać na kropki: „Solec, oficyna, schody b. uszkodzone, 1 izba, 20 m2, 8 osób, w tym 3 dzieci – 2 rodziny” (fragmenty ankiety Jan Górski przytacza w Drugich narodzinach miasta).

(KS)