Latanie po mieście
16 sierpnia 1973. W południowe słońce. Wyleciałem z domu. Bo późno. Na korektę do PIW-u. Jak jechać? Taksówką?
Nie ma.
Lecę do Marszałkowskiej. Przez wykopki na Rysiej. Teik.
Ale czego tak unika, ucieka? Pewnie nie on. Chód podobny, prędki. Włosy też, ale czy ma ich jeszcze tyle? I taki kolor ubrania? A bo to on? A może dlatego unika? I że się nie do pukał?
O… Olgierd. Naprzeciwko. Ale nie z Gosią. Zbliża się. Okulary. A niepewność.
– Jak to nie Olgierd, to tamto nie Teik.
Nie Olgierd.
Patrzę na plakaty. Migiem. Wyzwolenie. Tyle gęby, jednej, drugiej. Tuszy. Fizjonomii. Zawsze mnie to raziło. I te poubierania się. Nasz własny teatr też potrafił mnie razić.
[…]
Do PIW-u jedzie się — po tylu latach odkrycie — Marszałkowską, Alejami, do rogu Nowego Światu. Przesiadka w podziemiu. Włażę w ten młyn. Zawsze mi służy.
– O, Bolesław Śmiały…
Przystanął pod ścianą. Oczy niebieskie, włosy piastowskie, nos zadarty, i to nastroszenie, i to wejrzenie, i zaskok, i Matejko. Humor. Już mam. Wpadam w tramwaj. Zapisuję. Wysiadka, wysepka, zapisuję. Na Foksal też. Który to autor robi przed wydawnictwem? A ja jeszcze piszę na schodach.
(Po krzyku, po tomiku z tomu Szumy, zlepy, ciągi)
W 1975 roku historyczka i badaczka literatury Maria Janion (czyli profesor Misia z prozy Białoszewskiego) opublikowała w piśmie „Teksty. Teoria literatury, krytyka, interpretacja” szkic zatytułowany Polska proza cywilna, stanowiący fragment – wówczas jeszcze planowanej, ale rok później opublikowanej – książki zbiorowej Literatura wobec wojny i okupacji. Autorka przygląda się w swoim tekście Pamiętnikowi z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego. Analizując wydany w 1970 roku utwór – stanowiący retrospektywny zapis przeżyć powstańczych, dokonany z perspektywy młodego mężczyzny, cywila – Janion podkreśla co krok nieheroiczny i niemilitarny charakter narracji prowadzonej przez autora-bohatera. W pierwszej części tekstu badaczka zwraca uwagę na dwa istotne pojęcia: „bohaterski lot” oraz „cywilne latanie”. Jak wyjaśnia autorka, w jej przekonaniu są to dwa zasadnicze bieguny literackiej opowieści o wojnie. Pierwszy związany jest z „marzeniem o locie. Jest to głównie marzenie bohaterskie. Heros to właśnie lot w przestworza, swobodne i wolne wzbicie się, w górę ku szczytom, najwyżej, jak tylko można. Wertykalność́ lotu i wertykalność́ woli łączą się w bohaterskim porywie”. Pojęcie to określałoby postępowanie bohaterów typowych opowieści o bohaterskich czynach pojedynczych żołnierzy podczas okupacji i powstania warszawskiego – takich jak Kamienie na szaniec Aleksandra Kamińskiego i Kolumbowie. Rocznik 20 Romana Bratnego.
Janion podkreśla, że „dla Białoszewskiego lot jest podejrzany właśnie dlatego, że nie jest możliwy bez kontaktu ze zdradliwym, niebezpiecznym, ruchomym i lotnym powietrzem. W tym sensie więc postawa Białoszewskiego cechuje się najgłębszą, egzystencjalną wręcz «antybohaterskością»”. Istotą twórczości poety i pisarza, jak pisze badaczka, jest zgoła co innego:
„[Białoszewski] nie chce opiewać́ lotu i woli lotu, najwyżej – z przymusu – staje się poetą cywilnego latania. A w istocie przyziemnego pełzania. W Pamiętniku z powstania warszawskiego ma ono oczywiście wszelkie znamiona czegoś́, co może zasługiwać tylko na wzgardę̨ ze strony apologetów bohaterskiego lotu. Nie jest bowiem heroicznym, dynamicznym zrywem ku wielkości – to bezładne, bezsensowne, niedorzeczne wiercenie się, pędzenie dokądś́ na oślep, szukanie ochrony w ciemności. To nie olśniewające, mocne wyzwanie rzucone śmierci – jak lot ku słońcu, lot ku gwiazdom, przeciwnie – to nędzna, tchórzliwa, płaska i cywilna ucieczka od śmierci. Cywilne trzymanie się ziemi – wyraźne w «lataniu», «kucaniu», «przycupywaniu», chowanie się do jej środka, schodzenie w głąb, w ciemne podziemia, w piwnice, to wszystko w oczach reprezentantów heroicznego kanonu literatury ma zupełnie jednoznaczną wymowę”.
Janion starała się pokazać, dlaczego sposób napisania Pamiętnika z powstania warszawskiego napotkał opór tych czytelników i autorów, dla których znaczenie słowa „wojna” ograniczało się do losu żołnierzy, zredukowanego w dodatku do wydarzeń na polu bitwy: heroicznych zwycięstw i – w duchu polskiej tradycji romantycznej – bohaterskich porażek. Warto przypomnieć o tym, jakie zainteresowanie wzbudziła wydana w Polsce po raz pierwszy w 2010 roku książka literackiej noblistki z 2015 roku, Swietłany Aleksijewicz. Reportaż zatytułowany Wojna nie ma w sobie nic z kobiety pokazywał, że to, co w ZSRR nazywane było wielką wojną ojczyźnianą, miało swoistą percepcję wśród kobiet uczestniczących w walkach. W dodatku Aleksijewicz zderzała indywidualną pamięć swoich bohaterek z oficjalnymi narracjami propagowanymi przez władze.
Kobiety opisywane przez Aleksijewicz były jednak na wojnie, narracja Białoszewskiego dotyczy cywilów, tych, którzy walczyć nie chcą. Maria Janion podkreśla wielokrotnie – wydobytą przez Białoszewskiego – matriarchalność wojny, a także samego powstania warszawskiego (Janion przytacza znamienne słowa pisarza Wojciecha Żukrowskiego, recenzenta pierwszego wydania Pamiętnika: „Jak już oswoimy się z ćwierkaniem Białoszewskiego, rośnie poczucie monotonii, a potem przychodzi rozczarowanie i złość́, dlaczego on tak wyprał z myśli swojego bohatera, zrobił z niego wyłącznie przewód pokarmowy, wypłosza z amputowaną pamięcią i zdolnością do kojarzenia, embrion pływający w roztworze cudzej walki, kulący się odruchowo i szukający mamy”). Owa matczyność znajduje się po stronie tego, co niemilitarne, tam, gdzie chowanie się, gotowanie, pranie i opatrywanie rannych po piwnicach; tam, gdzie ukrywanie się, kucanie, leżenie i latanie po mieście.
W ramach opowieści Białoszewskiego o mieście niszczonym podczas powstania pojawiają się takie sformułowania jak: „lecimy”, „wleciałem”, „doleciałem”, „leciało się”, „zleciałem”. To latanie dotyczy czasu nadzwyczajnego, czasu „śmierci miasta”, jak pisze Janion, czasu „rozrostu jego destrukcji”. To „latanie” jest dla bohatera-narratora po prostu „ucieczką przed śmiercią”. Jednak podobny pierwiastek można odnaleźć w twórczości Białoszewskiego, która nie opisuje jego wojennych przeżyć, a zwyczajne, codzienne przemieszczanie się po mieście. Słownik języka polskiego informuje, że „latać” to potocznie „udawać się gdzieś pośpiesznie”, ale też „przesuwać się, poruszać się bardzo szybko”.
Opisy poruszania się po mieście w późniejszych prozach zasadniczo różnią się od tego, co autor opisał w Pamiętniku z powstania warszawskiego, dlatego, że i samo miasto jest zupełnie inne. Podczas powstania warszawskiego stolica Polski z tworu ustrukturowanego i stabilnego zamieniła się w przestrzeń ulegającą ciągłym przeobrażeniom – stale wszystkie jej elementy znajdują się w ruchu. Miasto w normalnych warunkach również jest dynamiczne, ale posiada niezmienne elementy strukturalne: siatkę ulic, budynki, małą architekturę, komunikację miejską kursującą na stałych trasach. To aktorzy – ludzie, zwierzęta, przyroda i rzeczy – są tym, co zmienne, co zaskakuje, powoduje pomyłki, wywołuje złudzenia i każe modyfikować własne schematy poznawcze. Latanie po mieście nie jest w Warszawie lat 70. gonitwą o życie, ale typowym dla mieszkańców wielkich miast wyścigiem z czasem. Ów pośpiech, który dla wielu jest jedynie powodem do stresu, Mironowi Białoszewskiemu sprawia przyjemność, daje radość („jestem na dobrym chodzie, to mnie bawi, i iście, i tłok, i sklepy”). Narrator-bohater Szumów, zlepów ciągów, przemieszczając się po mieście, zarówno odczuwa satysfakcję z samego aktu poruszania się, jak i wykorzystuje otoczenie do intelektualnej zabawy, do której wiadomości czerpie z różnych źródeł: swojej wiedzy o mieście, wspomnień, opowieści przyjaciół, towarzyskich plotek, historii, literatury i wielu innych („Patrzę na plakaty. Migiem. Wyzwolenie. Tyle gęby, jednej, drugiej. Tuszy. Fizjonomii. Zawsze mnie to raziło. I te poubierania się. Nasz własny teatr też potrafił mnie razić”). Miron Białoszewski stale inwentaryzuje przestrzeń, konfrontując swoje przyzwyczajenia ze stanem faktycznym („gdzie ta kaplica? Nie ma. Rozebrana. Miałem jej żałować. A teraz prawie się nie zauważa braku”, Mała godzinka z tomu Szumy, zlepy, ciągi). W ten sposób stawał się badaczem samoukiem i praktykiem różnorodnych sposobów percepcji miasta. Wbrew tezom z początku XX wieku, stawianym przez niemieckiego socjologa Georga Simmela, wielkomiejskie otoczenie nie musi więc impregnować jednostki na mnogość wrażeń. Miron Białoszewski potrafił nie tylko jak mało kto czerpać z każdego „latania” po mieście („Nadłożone trochę drogi, ale się opłacało. Bo będę wracał Tamką, to teraz Ordynacką i schodkami. Po drodze podoba mi się”, Mała godzinka z tomu Szumy, zlepy, ciągi), lecz także zamienić swoje „latania” w literaturę, którą cechowały dynamizm i dramaturgia, ale tym razem dotyczące porządku codzienności czasu pokoju.
Koniec listopada. Ruch. Niecała czwarta po południu. Samochody. Śpieszę się, a tyle przejść przez jezdnię. Bo muszę zdążyć obrócić na Wybrzeże do dr. Jasia i z powrotem w domu być na piątą. Ale jestem na dobrym chodzie, to mnie bawi, i iście, i tłok, i sklepy.
Na rogu pogapiłem się na jasnowłosego światowida regulującego ruch.
– Nie omijać drobnych przyjemności, nawet kiedy malutko na to czasu.
I wstępuję do księgami radzieckiej po płyty.
Nadłożone trochę drogi, ale się opłacało. Bo będę wracał Tamką, to teraz Ordynacką i schodkami. Po drodze podoba mi się.
– A gdzie ta kaplica?
Nie ma. Rozebrana. Miałem jej żałować. A teraz prawie się nie zauważa braku.
[…]
Jestem już na schodach Ostrogskich, skręcam w Tamkę.
Ślisko. Pogranicze mroziku.
[…]
– Przestrzeń… ćmawość… człowieka to zaraz przygnębia, a Boga nie. Dobrze być Bogiem. Nie boi się przestrzeni, czasu ani wypadków. Materia jest ciągiem katastrof, bo to wynika z jej kitoszenia się. Przez kitoszenie zalęga się niechcący życie. No te różne chwile. Te marne trwania, trwanka. A Bóg nie. Spokój… Skupienie.
Patrzę w to niebo
– „A duch boży unosił się ponad wodami”.
[…]
Światła. Sklepy. Tamka to świetna ulica. Bo idzie w dół. A na końcu Wisła.
– I jak wygląda Wisła? — spytała mnie u mnie o piątej Jadwiga, mama Ani, ociemniała.
– A byłem nad nią, ale jej nie widziałem.
Miałem ją nawet w oczach, kiedy wlatywałem po schodach do doktora Jasia.
(Mała godzinka z tomu Szumy, zlepy, ciągi)
W marcową deszczową niedzielę przed południem wyszedłem z domu w goście; zaraz za rogiem uświadomiłem sobie, że to pora nudy, kłótni, rodzinnych beczek z kwasami, gwałtu i morderstwa.
Na Jasnej już czułem mijanych rzadkich na przykro. Znajomy? Półznajomy? Ten siwy? I przed dyżurną apteką na Szpitalnej idzie dawny mój sąsiad. Siwy. Ale go poznaję. On mnie nie pozna. Nie poznał. Albo było mu tak wygodniej, jak i mnie.
Zaraz dalej za wysepką idzie — tak, to on — kolega z młodzieżowej redakcji. Był taki szczupły. Toczy się do taksówki.
Sapie. A wiem, że wyszedł z tej bramy obok, bo tu mieszka.
[…]
Stoję do przejścia połowy Marszałkowskiej. Koło mnie inne osoby. Czerwone światło dalej. Samochody wiuu! i wiuu! Przeleciały, pusto, a tu czerwone. Trzeba, żeby ktoś pierwszy. Za nim inni. Złamią.
Ja pierwszy. Tym razem. Czerwone trwa. Za mną walą inni. Ale nim doszedłem, zzieleniało.
[…]
Idę już Hożą, skręciłem, nie sprawdziłem. Wchodzę pod rusztowania. Przede mną rozmachana duża kobieta w palcie z wciętą talią i kloszem. Idzie, stuka obcasami. Minę ją – myślę sobie. Ona zmęczona nieco, ale prędka. Ja zmęczony nieco, ale prędki, przynajmniej w tej chwili. Mijam. Dalej trzech młodzieńców. Z daleka ciężkawi. Na mijanego – nie bardzo. Jeden pluje, drugi mówi brzydko.
(Siwa niedziela z tomu Szumy, zlepy, ciągi)
(MG)