Wspomnienie Jadwigi Kopeć (1892–1964), Plac Zielony

W pierwszych latach bieżącego stulecia rodzice moi postanowili przeprowadzić się z ulicy Trębackiej na plac Zielony, który dziś nosi nazwę Dąbrowskiego.

Przed naszym mieszkaniem stanął olbrzymich rozmiarów wagon, zaprzężony w dwa silne konie. Zamówiony był w kantorze przewozowym Wróblewskiego. Na linach i pasach fachowcy szybko i zręcznie ładowali rzeczy na wóz. Ani się człowiek obejrzał – jak mieszkanie było puste. Znaczyły się tylko na ścianach niewypalone przez słońce ciemniejsze plamy po zdjętych lustrach i obrazach.

Pamiętam, że jako „odpowiedzialną” już osobę – miałam przecież trzynaście lat – postawiono mnie na straży, by nie pozostał czasem w mieszkaniu jakiś drobiazg. Ostatnia zbiegłam ze schodów, niosąc zapomnianą na oknie lampę z różowym abażurkiem i wraz z całą rodziną wsiadłam do dorożki, załadowanej mnóstwem podręcznych rzeczy. Podążała w ślad za ciężko toczącym się wozem meblowym.

Zamieszkaliśmy na placu Zielonym pod numerem 1. W czasach międzywojennych mieściło się tu Włoskie Towarzystwo Ubezpieczeń „Polonia”, obecnie – Trybunał Zakładów Ubezpieczeń Społecznych i Wydział Zdrowia Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej Śródmieście. Pierwsze przyjemne wrażenie: plac Zielony był rzeczywiście – zielony! Wciśnięty między wysokie budynki, dom Hersego, dużą kamienicę czynszową na rogu ulicy Kredytowej i Jasnej (dziś mieszczą się tam Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych), nieopodal ruchliwej Marszałkowskiej sprawia wrażenie zacisznej „oazy” w jednym z najbardziej ożywionych punktów miasta. W cieniu rozrośniętych akacji, po starannie utrzymanych alejkach przechadzały się panie w długich rotundach, w sukniach powłóczystych, zamiatających ulice, w kapeluszach rembrandtowskich z piórami, w wysokich bucikach zapinanych na guziki. Panowie o sumiastych wąsach, w tużurkach, w melonikach, z laskami w ręku. Laską tą, zakończoną psim lub końskim łbem, każdy wywijał z fantazją, to należało do szyku.

Wokół placyku stały żelazne ławki. Siadywały tam bony z dziećmi, z wózkami zaopatrzonymi w ceratowe budy z firaneczkami, obszytymi frędzelką.

Ale gdy dziś idę Marszałkowską od Królewskiej do Świętokrzyskiej, nie mogę już zerknąć w kierunku placu Zielonego, by przywołać dawne wspomnienia. Przesłania go długi, piękny blok mieszkalny z ukwieconymi balkonami. Na ulicę Kredytową można się dostać tylko przejściem pod filarami. Plac Dąbrowskiego jest jeszcze opuszczony i zaniedbany, ale wkrótce na pewno zazieleni się, jak dawniej.

Na środku placu Zielonego stał przed laty granitowy obelisk z czterema lwami po bokach (przeniesiony z placu Saskiego, dziś Zwycięstwa). Powstał on z rozkazu cara Mikołaja I dla „uczczenia pamięci” pięciu generałów, którzy przeciwstawili się powstaniu listopadowemu. Pośród „zasłużonych” figurowało między innymi nazwisko Trębickiego. Był on teściem Felicjana Faleńskiego. O Felicjanie mówiono często w sferach literackich jako o utalentowanym poecie, ale nikt go w swym domu nie przyjmował. Nie tylko z powodu jego teścia. Faleński był synem prokuratora przy Sądzie Kryminalnym, poplecznika Nowosilcowa. Swoim nieludzkim postępowaniem doprowadził do samobójstwa wielu zasłużonych Polaków.

Na obelisku widniał napis: „Poległym za wierność swemu Monarsze”. Pomnik ten był hańbą dla narodu, ranił serce każdego Polaka. Toteż przechodnie odwracali się od niego, mówiąc: „Czterech lwów pilnuje pięciu kpów”. W 1905 roku miał być wysadzony w powietrze, ale do tego nie doszło. Został zburzony dopiero w latach późniejszych. Na jego miejscu stanęła fontanna dłuta Stanisława Jackowskiego.

W tym pamiętnym roku obserwowałam z okna pochody przechodzące ulicą Marszałkowską. Po raz pierwszy danym mi było usłyszeć śpiewany chórem na ulicy hymn Boże coś Polskę i Czerwony sztandar. Nie zapomnę tego wrażenia, nawet mężczyźni ocierali łzy.

Kozacy rozpędzali te pochody. Z nahajkami w ręku, w długich, czarnych pelerynach i barankowych na bakier papachach. Pamiętam ich skośne oczy i te olbrzymie konie, które ściągane uzdą, stawały dęba i tratowały ludność.

Toczyła się w owym okresie wojna na Dalekim Wschodzie. Wszystkie pisma wypuszczały „dodatki nadzwyczajne”, kolportowane przez niedużych chłopaczków. Kiosk na rogu Marszałkowskiej i Kredytowej był oblężony. Gazeciarze, pędząc ulicą, wykrzykiwali: „Kurier Warszawski!”, „Goniec!”, „Nowa Gazeta!”. Dodatek nadzwyczajny! Niezapomniany widok. Czerwone buziaki, rozpromienione twarze pomimo wiatrem podszytych kurtek, wyłatanych spodni i dziurawych butów.

Kioski z gazetami nie były podobne do dzisiejszych, choć jeszcze i teraz można takie „zabytki” obserwować choćby na ulicach Krakowa. Czworograniasty, pękaty słup z kopułą i małym okienkiem, przez które widać było tylko ręce sprzedawcy, podające gazetę i podsuwające resztę.

Nieopodal stał okrągły słup z ogłoszeniami. Czytałam na afiszach zawiadomienia o przedstawieniach teatralnych. Grano Norę Ibsena z Siemaszkową w Rozmaitościach, a Gejszę z Wiktorią Kawecką w Operetce przy ulicy Daniłowiczowskiej. Na tych kioskach wywieszano także klepsydry z żałobną obwódką.

W rozłożystym trzypiętrowym gmachu ograniczającym plac Zielony od strony południowej mieścił się słynny magazyn mód Bogusława Hersego. Wspaniale oświetlony, z szeregiem wystaw od ulicy Marszałkowskiej, był zawsze oblężony przez panie śledzące najnowsze modele sukien. Stały tam manekiny w strojach wizytowych, balowych, spacerowych, przystosowane kształtem do gorsetów na stalkach i fiszbinach. Można tam było podziwiać pięknie udrapowane brokaty, mory, aksamity i koronki, a także galanteryjne drobiazgi: torebki, wachlarzyki i inne ozdoby damskich toalet.

I ja także nie mogłam przejść koło magazynu Hersego, by nie zatrzymać się, nie popatrzeć. Marzyłam, jak wszystkie pensjonarki, o białej muślinowej sukience, o pierwszym balu w Resursie Obywatelskiej lub u Wioślarzy.

Białej, wymarzonej sukienki nie było na wystawie. Była inna – bladoniebieska przybrana stokrotkami. Zachwyciłam się nią. I w wyobraźni ujrzałam się tańczącą właśnie w tej sukience tak modnego wtedy walca François Karasińskiego.

Z sentymentem wspominam dziś lata spędzone przy placu Zielonym, gdy miałam jeszcze „zielono w głowie”.

 

(„Stolica. Warszawski Tygodnik Ilustrowany” 1960, nr 49, cykl Warszawa na starej fotografii)

Od redakcji: Jadwiga Kopeć, właśc. Jadwiga Kopciowa z d. Jaroszyńska, tłumaczka literatury Bałtów, autorka wspomnień Dziecko dawnej Warszawy, wydanych po raz pierwszy w 1958 roku.