Skwer na placu Dąbrowskiego

Późno wieczorem pod rozbudowującą się wciąż gęstwiną, w alejkach, między fontanną a ambasadą włoską z budką milicjanta pani w krzyk, ktoś we wrzask, chłop coś trzaska, dziecko na cały skwer z wylotami echa
– mamo! ratunku!
ona:
– ratunku!
potem nic, dziecko płacz urwało, ona, od razu normalnie, głośno, ale normalnie, pod gąszczem w ochłodzonej aurze klaruje tamtemu
– męża… pan… męża – nie wiem, co on męża, i czy to mąż co pewien czas coś usiłował, ona jak papuga w zimnej zieleni
– ty się nie wtrącaj, moje dziecko, ty się nie wtrącaj
Słychać ciekawość ludzi, bo podlot butów i stają, ale temat
w kółko
– pan… męża… mąż… ty się nie wtrącaj
Idę i ja patrzeć, zasłania topola, krzaki, noc
– męża… – i tak wciąż.
Tamten, co coś… o mężu, odpowiada, ona odpowiada, ludzie rezygnują, ktoś tam, co przejdzie, przystanie, pójdzie…
Fontanna i samochody, rzadkie, ale starczy dojazd, poszum – uniemożliwiają wyjaśnienie tekstu. Kładę się, okno zamykam, chłodno, słyszę: nagle druga kulminacja, troszkę mniej efektowna. On jej pełną parą, ona jemu na to też. I dalej on normalnie. Ona normalniej. Szum informacyjny. Długo tak. Trochę wymiecenia potem, sprzątanie Kredytowej. Głównie śmietniczek, bo porozstawiali rytmicznie, widzę trzy. te od święta, czwartą w głębi, już na Małachowskiego. Krótko nic, płyta, płyta się kończy, a tam nie jeden ten średni czarny śpiewak, ale dwa, drugi jeszcze głośniejszy, rozfiukańszy, bije o mury, o jezdnię echem, ma gamę w górę, w dół, tamten stały śpiewa swoje, z Kredytowej wraca biegiem pogłos tamtego… gdzieś inne… z Ogrodu, zza domów, ciszej, te się mylą, sobie, może też i odbiciami. Piękne zamieszanie. Nikogo nie ma. Koncert aż roznosi plac. To słowik.

(Zimny wieczór z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Rewitalizacja – jak powiedzielibyśmy dzisiaj – skweru, który zaprojektował inżynier Kozłowski, nastąpiła na początku lat 60. XX wieku. Do tego czasu część skweru zajmowały materiały budowlane, przeznaczone na budowę metra, które ostatecznie w tamtym czasie nie powstało. W ramach projektu wytyczono alejki, nasadzono drzewa, odnowiono basen fontanny, do którego wstawiono przeniesioną z placu rzeźbę nazywaną Chłopcem z krokodylem (funkcjonującą również pod nazwą Igraszki z krokodylem). Do dzisiaj możemy obserwować efekty tamtych prac, zieleń na placu jest zadbana i stale uzupełniana, a odwiedzający wciąż drepczą alejkami (jeśli spojrzymy na szerokość – alejami) wytyczonymi pięć dekad temu.

Na pytanie o dzisiejszy charakter placu trudno dać jednoznaczną odpowiedź – założenia przyjęte podczas jego powojennej odbudowy sprawiły, że po części stał się podwórkiem i najbliższym zielonym miejscem dla mieszkańców okolicznych budynków (chociaż do dłuższych spacerów zachęca położony nieopodal Ogród Saski). Jednocześnie pozostaje ważnym szlakiem tranzytowym dla pieszych, którzy zmierzają tędy krótszą drogą od Marszałkowskiej w stronę północnego odcinka Krakowskiego Przedmieścia. I z powrotem. Wzmożony ruch pieszy na placu Dąbrowskiego można było obserwować przede wszystkim w czasie budowy centralnego odcinka drugiej linii metra. Przy placu wciąż dobrze pilnowana mieści się ambasada włoska. Poza tym dookoła placu znajdują się liczne sklepy, restauracje i punkty usługowe. Szczególnie widzialna i słyszalna w przestrzeni placu jest od wielu lat pobliska księgarnia, której marketing bezpośredni i pośredni przykuwa uwagę przechodzących przez plac. Dookoła skweru od lat parkują liczne samochody, a ulicą Kredytową przez cały dzień odbywa się ruch. Mimo to plac wydaje się oazą spokoju.

IMG_1162-min

Widok od strony wschodniej: na skwer, fontannę i dom, w którym mieszkał Miron Białoszewski. Fot. Marcin Gołąb, 2015 r.

 

IMG_1148-min

Widok na skwer od południowego wschodu. Fot. Marcin Gołąb, 2015 r.

Może właśnie ze względu na centralne dla Warszawy położenie placu, a jednocześnie odcięcie od miejskiego zgiełku często przesiadują na skwerze osoby bezdomne. Zauważyła to młoda artystka, Eugenia Wasylczenko, z warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych i przygotowała projekt artystyczny Domni↔Bezdomni o charakterze interwencyjnym, który funkcjonuje do dziś (chociaż już w innych przestrzeniach). Na placu Dąbrowskiego, w głównej, idącej po przekątnej placu alei, stanęła metalowa konstrukcja mieszcząca kilka skrytek, do których każdy mógł wrzucić przedmioty potrzebne bezdomnym. O swoich potrzebach osoby bezdomne i potrzebujące informowały na własnoręcznie uzupełnianych kartkach wywieszonych na skrzynkach. I tylko same mogły wyciągnąć otrzymane przedmioty. Jak wyjaśniali organizatorzy akcji:

„Ta artystyczna ingerencja tworzy nowy typ relacji pomiędzy szerokimi grupami społecznymi a ludźmi marginesu, tworząc specyficzny model komunikacji na tej linii: nieprzemocowy, dobrowolny i otwarty, dający szansę na włączenie do procesu wszystkich uczestników przestrzeni miejskiej. Mamy pewność, że darowana przez nas rzecz trafi do realnej osoby. Pewne jest także, że dana osoba jej potrzebuje, ponieważ sama o nią prosi” (Domni↔Bezdomni: o projekcie).

W połowie 2014 roku, kiedy tajemnicza konstrukcja stanęła na placu Dąbrowskiego, wzbudzała zainteresowanie przechodniów, a o jej istnieniu donosiły liczne media. Ważny był tutaj efekt nowości – przez pierwsze dni potrzebne przedmioty szerokim strumieniem trafiały w ręce potrzebujących, a na kartkach pojawiały się prośby, których nie dało się wrzucić do skrzynki, takie jak prośba o danie pracy. Na ławkach w cieniu drzew można było ujrzeć bezdomnych, którzy w napięciu wyczekiwali na moment, gdy coś trafi do ich schowka. Był to być może element przemocy symbolicznej w tym nieprzemocowym projekcie. Z czasem konstrukcja opatrzyła się, przestała przyciągać dobroczyńców i ostatecznie, po kilku miesiącach, została zlikwidowana. Nie ulega wątpliwości, że okazała się sukcesem – w tym sensie, że udało się przez pewien czas pomóc potrzebującym. Pokazała także działanie przestrzeni placu Dąbrowskiego, która przecież na co dzień, od dawna przyciąga te same osoby, które stały się widoczne dzięki skrzynce.

Zieleń na placu, plac Zielony

[…] lepiej gapiłem się z progu balkonu. Wszystko ruszyło przez półtorej doby dalej. Na kasztanach punkciaki czy jak to nazwać – rzuty, osobniaki?  Bo to już, ale każda rodzinka liści osobno, nie za bardzo rozwinięta; drzewo w tym sztywne, trochę sztuczne.

Topola była obwieszona, prawnie kapała tymi baziami. A dziś znów się z nią zrosły. Patrzę, badam: można to wziąć na perskie oko za brzydki modrzew. Już wiem: listki, wszędzie, zaczajone, miejsce przy miejscu. Zaraz wyrosną, topola się rozindyczy, zrobi się duża, głośna, ruchoma, zielona i w białym, bo zacznie się pierzyć. Tak. Ale to już dzieci, rozdmucha, pozbędzie się i cała reszta czasu jej. To teraz ona panna młoda, zanim co.

(Baziowo z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Wykryłem go już wczoraj. Dosyć spory, czarny, siedzi za topolą. Bo wczoraj już dodał śpiewanie, fiukanie późnopopołudniowe. Teraz jest wcześnie rano. Słońce już ze dwie godziny leje się na balkon. Teraz ten zaczął dodatek poranny. Otworzyłem. Siedzi. Ktoś szedł i obejrzał się troszkę na moje otwarcie. Ale idzie dalej. Z psem, bokserem. Podobny z tyłu do A.S. W samym ubraniu. Może on. Ale tak rano? Pewnie zbiegi okoliczności. Czyli nie słyszał okna. Nie obejrzał się. Nie ma psa. Szedłby w płaszczu. I nie tak rano. Nie on.  Ptak tak. Zieleni przez noc przybyło. Jasno! jak jasno! Jednak może to on.

(Okazuje się z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Plac Jana Henryka Dąbrowskiego tak brzmiącą nazwę oficjalnie nosi od 2012 roku, jednak wyłącznie z powodu prawnych zaszłości, które sprawiły, że w dokumentach określany był skrótowo jako plac Dąbrowskiego. Generał, twórca polskich legionów we Włoszech został jego patronem już w 1922 roku. Wcześniej niewielki plac, który ostał się ze stopniowego zabudowywania jurydyki Bielino i pełnił przez pewien czas funkcje targowe, nosił nazwę placu Zielonego. Rzeczywiście obsadzony był na tyle gęsto roślinnością, że jeszcze długo po wojnie osoby pamiętające przedwojenną Warszawę z nostalgią wspominały dawny sposób urządzenia placu:

„Zamieszkaliśmy na placu Zielonym pod numerem 1. […] Pierwsze przyjemne wrażenie: plac Zielony był rzeczywiście – zielony! Wciśnięty między wysokie budynki, dom Hersego, dużą kamienicę czynszową na rogu ulicy Kredytowej i Jasnej (dziś mieszczą się tam Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych). nieopodal ruchliwej Marszałkowskiej sprawia wrażenie zacisznej «oazy» w jednym z najbardziej ożywionych punktów miasta. W cieniu rozrośniętych akacji, po starannie utrzymanych alejkach przechadzały się panie w długich rotundach, w sukniach powłóczystych, zamiatających ulice, w kapeluszach rembrandtowskich z piórami, w wysokich bucikach zapinanych na guziki. Panowie o sumiastych wąsach, w tużurkach, w melonikach, z laskami w ręku. Laską tą, zakończoną psim lub końskim łbem, każdy wywijał z fantazją, to należało do szyku.
Wokół placyku stały żelazne ławki. Siadywały tam bony z dziećmi, z wózkami zaopatrzonymi w ceratowe budy z firaneczkami, obszytymi frędzelką. […]
Plac Dąbrowskiego jest jeszcze [pisane na początku lat 60. – przyp. M.G.] opuszczony i zaniedbany, ale wkrótce na pewno zazieleni się, jak dawniej” (wspomnienie Jadwigi Kopeć, „Stolica” 1960, nr 49).

Gołąbki

Plac Dąbrowskiego to dla Białoszewskiego przestrzeń obserwacji nie tylko miejskiej flory, ale również fauny – przede wszystkim ptaków: gołębi, wróbli, słowików, które wzbogacały audiosferę okolicy, ale także pozwalały dbać o swoje potrzeby poprzez karmienie, wymuszając w ten sposób interakcję, z jednej strony typową dla mieszkańców miasta, z drugiej zaś przełamującą bierną obserwację oraz – równie często pojawiającą się w kontekście gołębi – niechęć do hałasujących i brudzących ptaków. O ile topola zostaje oswojona i objęta w posiadanie przez obserwację, o tyle gołąbki, jak pieszczotliwie są określane, zostają kupione pieczywem:

Z gołąbkami zaczęło się już na Poznańskiej. Który to rok? 54? 55? Ojciec przyniósł kluski, dużo, w garach. Pożałowałem, że skoro ja nie, to niech one. Bo za dużo. Wystawiłem na parapet i wyszedłem. Potem było w Wielki Piątek. Wracam, a tu okazuje się, dozorczyni Michałowska mnie broniła, obroniła przed dzielnicowym, bo spadły garnki, bo gołąbki się rzuciły.
Na Dąbrowskiego ojciec za dużo znosił pieczywa. Schło. I to białe. Więc znów. Moczyłem. Rozdawałem. Skoro zima.
Ja karmię gołąbki. Dzień. Jeszcze dzień. Nocą. W misce. Pełno. Holender:
– Błee… – Na to (eee – po polsku).
Ja nic. Lepię. Uklepuję. Układam. Na balkonie. Przyjeżdża Adam. I w trzeci czy czwarty mróz, kiedy gołąbki się rozmnożyły, ale jak! Otwiera okno na balkonie, patrzy, mówi mi:
– Pełen plac gołąbków. Ale to cały skwer. Jeden przy drugim. Siedzą.
– No tak, niemożliwe, przecież zaraz zrobią bałagan, pobiją się, porzucają same sobie i mnie sprowadzą milicję. Niech zostaną jedne. No, pięć. Dziesięć. Piętnaście. Ale nie dwieście.
– Dwieście? Adam wątpi – więcej.

(Zapały, zapędy z tomu Donosy rzeczywistości)

A czasem mają także inne uciechy, takie jak krakersy – w 1974 roku była to nowość w jadłospisie Białoszewskiego:

Gołąbki już nakręcone. I te granatowobure, i te wachlarzowe. Wachlarzują się zawsze w odwrotną stronę. Ciągoty po wstaniu. Z gzymsu. Seksy. Pióra, pożądanie, wzloty i buła, okruchy, deszczyk. Zawsze w odwrotną. Gruchanko. Gromadki. Jak kury. Tyle kręceń się, podlatywań. Przemieszczań. Rzucam coś. Pada. Traslochi. Na trawę. Pod brzeg samochodu. Jeden krakers. Ładnie leciał, jak dywanik. Dziobią.
– Krakersy! Krakersy! – wtrąciła się pośredniczka wzajemności w sklepie, kiedy ja po nauczeniu się nareszcie Kserkses, Krakauer, Krakser, Krakaser, Krakers. Aha! I już mi zostało.

(Transy z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

IMG_1172-min

Skwer otoczony jest chodnikiem i szczelnie zapełnionymi miejscami parkingowymi. Mimo to wiele osób decyduje się odetchnąć chwilę właśnie tutaj. Fot. Marcin Gołąb, 2015 r.

 

IMG_1150-min

Ta fotografia to nie reklama księgarni, ale reklama reklamy. Dla osób przechodzących przez plac codziennie bliska obecność punktu sprzedającego książki jest od kilku lat czymś naturalnym, chociaż emocje wywołuje ambiwalentne. Fot. Marcin Gołąb, 2015 r.

(MG)