Na niebezpiecznej grani najwyższego szczytu Stolicy. „Wieczór” zdobywa drapacz chmur
Najwyższy szczyt Warszawy – 17. piętro spalonego i zniszczonego bombami Prudentialu, drapacza chmur na placu Napoleona – zdobył wczoraj reporter „Wieczoru”. Ta wspinaczka, grożąca w każdej chwili śmiercią, została sfotografowana przez towarzyszącego fotoreportera. Napisy wyryte na kamiennych płytach tarasu na szczycie „drapacza” dowiodły, że „Wieczór” nie zdobył pierwszy ruin gmachu. Przed naszym reporterem było tu w latach 1945–46 dwudziestu jeden śmiałków.
W starych ubraniach i z zakasanymi rękawami poszliśmy we dwóch na tę niebezpieczną wyprawę. Schodami od Świętokrzyskiej dostaliśmy się szybko na 5. piętro. Tu jednak zaczęła się prawdziwa wspinaczka. Schody były dalej zarwane. Wiedzieliśmy o istnieniu innych schodów po przeciwnej stronie gmachu. Ale jak dostać się do nich po wiszących nad przepaścią wąskich belkach?
– Idziemy! – zawyrokował mój towarzysz i ujrzałem nagle, jak szedł po trzech stalowych tramach, chwytając się co kilka metrów zarysowanych, osypujących się za każdym dotknięciem, filarów.
Poszedłem w jego ślady. Nie patrzyłem w dół. Na 6. piętro z trudem wdrapaliśmy się po gruzie i niespodziewanie odnaleźliśmy znowu schody.
Schody te były pełne gruzu. Z każdym krokiem sypały się nam spod stóp lawiny cegieł i betonu. Na domiar złego nie było się za co chwytać. Zamiast ścian, okien i podłóg na piętrach czyhały dokoła przepaście i czeluście. Mimo to dotarliśmy do 12. piętra. I tu schodów zabrakło na dobre.
Czy mieliśmy zrezygnować ze zwycięstwa? Po drugiej stronie szkieletu wznosiła się ruda, kostropata spirala, przypominająca szczątki schodów. Do tej wątpliwej drogi „na szczyt” wiodło jedynie przejście po dwóch belkach, zawieszonych nad 12-piętrową czeluścią.
Szaber na 16. piętrze
Podczas odpoczynku i długich namysłów obserwowaliśmy ślady niewątpliwego szabru, który – jak się potem okazało – nie oszczędził nawet 16. piętra. Dowodziła o tym gruba stalowa lina, zwisająca w czeluść pięter, przymocowana u szczytu resztek pogiętej konstrukcji. Nie było ani jednej framugi, widzieliśmy wyraźnie miejsca po wykradzionych grzejnikach, instalacjach, marmurach, które tu częściowo ocalały. Przecież drapacz raczej był zbombardowany niż wypalony. Wiele przedmiotów musiało przetrwać powstanie.
Rozmyślania przerwaliśmy nagłą decyzją: idziemy! Zachwiałem się nad 12-piętrową przepaścią, stawiając jak automat stopy na belkach i rozkładając ręce w powietrzu. W pewnym momencie, gdy objąłem filar, aby przesadzić z tramu na tram nogę, osunął mi się spod lewej ręki kawał betonowej płyty. Lekko zakołysałem się i stanąłem na wąskim żelazie.
Zasypanymi schodami, do których wreszcie dotarliśmy po wdrapaniu się przez jedno ze zwalonych lawiną betonu pięter, doszliśmy do szczytu. Przez ostatnie dwie kondygnacje szliśmy na czworakach, prawie czołgając się. Znowu starałem się nie patrzeć na schody. Otwarta ze wszystkich stron przestrzeń z pięknym, ale mrożącym krew w żyłach widokiem na Warszawę i jej peryferie sama wdzierała się jednak do oczu.
Na trasie, przesadziwszy znowu jeden z betonowych mostków nad otchłanią, dobrnęliśmy do 21 zapisanych przez zdobywców szczytu płyt. Nasza była 22. Stąd dopiero ujrzałem ogrom zniszczenia Warszawy. Całe dzielnice pogrążone w rudej ruinie. Zewsząd jednak dochodziły dzwoniące odgłosy młotów i kielni. Słychać było klaksony aut. Warszawa – ruda od gruzu – żyła. (mb)
(„Wieczór” z 28 czerwca 1947 roku)