Wyprawy po „zielska”
Pomyślałem, że zabrakło do mojego bukietu zapachu miodowników. Nabrałem śmiałości w domniemaniu, że jeszcze kwitną.
– Po miodowniki na Chełmżyńską! Za Kawęczyn!.
Odwiozłem kwiaty, te i z Młocin, do domu. I o wpół do piątej pojechałem po pachnące kwiaty na inny kraniec Warszawy, pod Ząbki. Tam, gdzie już raz byłem i myślałem, że to Kawęczyn. […] To jedyne miejsce, gdzie rosną miodowniki. A o pachnące mi chodzi, bo mają być zawiezione na Hożą.
Zawiozłem raniutko żółte kwiaty, do tego trochę białych, niebieskich. Dziki bukiet, pachnie miodem z Kawęczyna. Wysiadłem z autobusu na ostatnim przystanku, bez planu. Zajrzałem za barak z parkanem; ścieżka, idą z teczkami, trawa, wyka, miodowniki, żyto z chabrami. Idę, górki, dołki, krzaki, tu śmiecie, tu pachnie, tu sadzawka, łowią ryby, tu wyrzucone wałki od otomany. Przepięknie.
Dojechałem do rozjazdu Korkowej, Ostrobramskiej, Grochowskiej i Marsa i przesiadłem się na autobus do Kawęczyna, Chełmżyńska, odwidlająca się od Marsa, cała zarośnięta różnościami, a głównie żółtymi kępkami guzikowców. Stoją przy niej zagrody. Coraz topola.
(Chamowo)
Nie tylko zbieranie, lecz także kupowanie kwiatów, przynoszenie ich z małych i dużych wypraw miejskich i podmiejskich wydaje się jedną z ulubionych czynności narratora Chamowa. Zapis tego działania powraca w powieści wielokrotnie:
Kupiłem w Sezamie lazurową, długą bańkę i różne kwiaty, teraz stoją w tym, dobre kolory razem.
Tam w tunelu dalsze kwiaty od bab. Najpierw białe piwonie. […] Dokupiłem dwa bukietki laurkowe, z zapachami. Wróciłem autobusem pod swój most. Tu na Paryskiej nabyłem szuflę nylonową, szczotkę z kijem. Sztuczne włosie rude, kij trzeba ostrugać.
Ale tu teraz nawiozłem róż do tui, do zielonego dzbaniska. […] Przedtem leciałem z mostku z zakupami i ostróżkami jak pawie ogony.
Kupiłem z tego zadowolenia krakersy, sery i róże od baby, wstępuję do kwiaciarni po dwa bukieciki kombinowanych, z bratkami jak motyle, takie ciemne, paziowe, róże mi wystają z torby.
Do EKG na Saskiej było aż pięć osób. Odłożyłem to. Do kiosku z kwiatami wstąpiłem po hiacynt. Był. I bzy.
W tunelu pod rondem Waszyngtona nakupowałem od kilku bab cynii, astrów i ostro wonnych byczków. Metodą dobierania. A czekając na autobus, z niecierpliwości dokupiłem trzy chryzantemy żółto-czerwone. Salomonowe. Wróciłem z tym do domu. Ludzie się oglądali, bo tyle piękności.
(Chamowo)
Z większości wypraw po zakupy lub do miasta narrator przynosi kwiaty, tworzy z nich w mieszkaniu kompozycje, bukiety stawia w wazonach lub zawiesza u sufitu:
Przyniesione dwa dni temu gałęzie wierzbowe, podobne do palmowych, usychają, podkręcają się, a to psuje ich rytm graficzny, a i plamistość. […] Więc palmowe gałęzie w dzbanie usychają, ale te, co na ścianach, wiszą. Bo zawiesiłem takie pióropusze na patykach. Ognichy. Te pobrązowiałe wyglądają ośmiornicowato. Są między ścianą a sufitem. Nie wiadomo, gdzie ich kosmate nogi, a gdzie cienie tych nóg. Chwilami wydaje się, że już zaczynają latać jak pająki, jak dym. Bylice ogromne. Wielkości choinki. Kolor fioletowoszary. Po przyschnięciu listków i krupek gałęzie zachodzą na swoje delikatne cienie, a te na świątki. Jak koronki, bardzo skomplikowane. Raz to podobieństwo wydało mi się oczywiste, i tak pozostało.
Więc póki są, to przynoszę. Szkoda mi rwać, ale nie mogę się nieraz powstrzymać. Więc są w pokoju trzciny z kitami, koronkowe brabanckie byliny, kolor też koronek – fioletowy brąz. Liście chrzanowe długie, podobne do strusich piór. Ten sam układ wygięć, przewieszeń. Niby unikam nastrojowości, ale zapalam świece do gregoriańskich śpiewów i na suficie stoją, a czasem się chwieją cienie roślin. Zarośla.
(Chamowo)
Kwiaty zwykle daje się komuś z okazji jakiejś uroczystości, święta, aby wyrazić uczucia lub za coś podziękować. W powieści-dzienniku Białoszewskiego ten gest jest jednak związany przede wszystkim z celebrowaniem dobrego nastroju narratora, pomyślnych wyników badań. Narrator często traktuje bukiety jako prezenty dla siebie, ale też dla znajomych, dawane po prostu, aby sprawić im przyjemność. Kwiaty wiążą się nieodłącznie z praktyką obdarowywania, która w twórczości Białoszewskiego wydaje się najistotniejszym sposobem obiegu przedmiotów w świecie przedstawionym, a przez to – sposobem ustalania stosunków międzyludzkich. Narrator nieustannie jest obdarowywany przez swych przyjaciół i sam dobrowolnie daje im prezenty. Ten model autonomicznej, bezinteresownej wspólnoty opartej na przyjaźni i wymianie funkcjonuje także po przeprowadzce Białoszewskiego na Saską Kępę.
Tutaj też właśnie mamy do czynienia z odosobnieniem, dobrowolnym wykluczeniem czy funkcjonowaniem ponad oficjalnymi strukturami, które w istocie jest podstawą budowania autentycznych, najbardziej podstawowych i bezpośrednich więzi międzyludzkich. Więzi te tworzą się niejako ponad gospodarką monetarną i niezmiernie rzadko pojawiającą się w tym świecie abstrakcyjną wartością pieniądza służącego za środek wymiany. Znamienny pod tym względem jest fragment notatki z soboty 12 marca, kiedy to narrator zapisuje, że dostał sporą sumę za opublikowane utwory. Natychmiast zamienia pieniądze na produkty spożywcze, obiad w barze mlecznym, ale przede wszystkim: tulipany i prezenty dla znajomych.
Ten porządek działań pojawia się spontanicznie, nieplanowo i w sposób naturalny prowadzi do pytań o strukturę, z którą wchodzi w konflikt lub kontakt. Wydaje się, że w przypadku powieści-dziennika Białoszewskiego mamy do czynienia z tego rodzaju wspólnotą, która stanowi alternatywę dla ogromnej strukturyzacji oficjalnego życia społecznego. Nie jest ona jednak buntem, głośną formą kontestacji, ale raczej praktykowanym co dnia pominięciem go i dowodem na to, że pod jego ciasno i gęsto splecioną siecią tętni i rozkwita inna, niezinstytucjonalizowana forma życia zbiorowego – nie wpisana w sieć abstrakcyjnych znaczeń i zobowiązań, lecz podporządkowana zasadzie odwzajemniania.
Sam narrator lubi sprawiać przyjemność znajomym lub odwdzięczać się im drobnymi prezentami za pomoc czy jakąś przysługę:
Tu wymieniłem u Hindusów agaty dla Lu., […] zaniosłem Le. pode drzwi mus truskawkowy i trzy tulipany, wstąpiłem po płyty z Chopinem dla Jadwigi.
(Chamowo)
Darami mogą być tu oczywiście również patyki, chwasty, zielska, czasem rzeczy zbędne, komuś już niepotrzebne, nieprzydatne w obiegu ekonomicznym. Samo podarowanie znajomej dzikich koprów lub innych zielsk czyni je czymś ważnym i wartościowym ze względu na zasadę wzajemności. Mamy tu do czynienia ze wspólnotą, która ustanawia samą siebie po części właśnie przez wymianę darów, tworząc sieć wzajemnych relacji: oddolną, nieprzymusową, ale opartą na zasadzie odwzajemniania. Te relacje są ruchome i nieustannie negocjowane, podtrzymywane i odnawiane w chwilowych aktach odwiedzin, obdarowywania, wymiany, wzajemnej pomocy.
Bukiety to również coś, co uświetnia, nadaje przestrzeni charakter uroczysty, a czasem wręcz sakralny. Naręcza kwiatów zgromadzone w pokoju szybko przeistaczają się w kapliczki, indywidualne „miejsca kultu”, ich zbieranie zaczyna przypominać praktykę związaną z pamięcią, podobnie jak przynoszenie świeżych kwiatów na grób kogoś bliskiego jest wyrazem pamięci o nim. Ten rytuał kojarzy się – ze względu na obrzędowo-liturgiczne konotacje – z adoracją, dziękczynieniem albo zwykłym podziękowaniem.
Według narratora Chamowa spektakle świata wymagają odwzajemnienia, podobnie jak przedstawienia teatralne – oklasków.
– O jaka ulica w drzewach teatralnych. Listków mało, nieruchome, równo porozkładane. Natura lubi te teatry. Na wiosnę, na jesieni, na początku i na końcu. Symetrycznie. Jak chrzciny i pogrzeb.
Spojrzeć w szybę kwiaciarni: co za różne kwiaty! A to chryzantemy. Udają róże. Robią na zakończenie jesieni rewię: te jedne za wszystkie.
(Chamowo)
Darowane – raz po wojnie, drugi raz tuż przed przeprowadzką na Chamowo po przebytym przez Białoszewskiego zawale – życie musi być codziennie celebrowane:
Nie przejmować się! I tak po zawale traktuję wszystko jako dodane. Mogło tego już nie być. A jest. Sama łaska losu.
(Chamowo)
W ten sposób narrator w dramaturgicznych ceremoniach codzienności odwzajemnia to, co zostało mu ofiarowane. Ofiarowywanie bukietów i „zielsk” sobie i znajomym staje się więc czynnością na wskroś afirmatywną.
Kiedy narrator kupuje amarantowe astry, stwierdza:
Trochę rybie, mają cieniutkie płatki, trochę mistyczne.
(Chamowo)
Kruchość i delikatność cienkich płatków przypomina materię ulotnej rzeczywistości, ukazywanej i chwytanej w Chamowie w chwilowych, ulotnych doświadczeniach, obrazach, dźwiękach. Cienkość płatków przywodzi na myśl pozazmysłowość lub przezroczystość. Tak ujmowana rzeczywistość ma wymiar mistyczny, ale jest to świecka mistyka, która wymaga otwarcia oka i ucha w sensie dosłownym, czyli tak, aby umożliwić płynną wymianę materii między jednostką a światem; tak, jak czynił to Białoszewski.
(AK)