Na blokowisku – „po prostu ludzkość”

Aleksander Wallis, jeden z pionierów studiów miejskich w polskiej socjologii, następująco pisał w 1971 roku o budowanych osiedlach wielkopłytowych: „[…] tworzą […] zupełnie nowe środowiska mieszkalne, których społeczne następstwa nie są jeszcze znane ani inwestorom, ani architektom, ani socjologom”. Miron Białoszewski niemal równo z chwilą wprowadzenia się do swojego wielkopłytowca potrafił trafnie zdiagnozować wspólnotowe reperkusje masowych przeprowadzek na blokowiska, do jakich na najbardziej masową skalę dochodziło właśnie w połowie lat 70. (z dzisiejszej perspektywy pisze o tym też Xawery Stańczyk):

– Stwierdzono, że buduje się za duże domy. Żadnej więzi. Po prostu ludzkość. […]

– Zaraz. Ale dzieci?

– Będą się znały. Wspólne przedszkole, potem wspólne rabowanie kiosku.

– No właśnie.

– Ale potem dorosną. I znów obcy sobie.

– Ale ich dzieci. Znów się będą znały. Nic się nie zmieni.

(Chamowo)

W tym krótkim dialogu pisarz zawarł clou rozpoznań krytyków budownictwa mieszkaniowego zainspirowanego Kartą ateńską (jednym z architektonicznych manifestów modernizmu): wielkoskalowych, osobno stojących budynków tworzących grupy-enklawy, zwane właśnie osiedlami. W blokach nie będą już mieszkać Tuwimowi „straszni mieszczanie”, którzy zasiedlali dziewiętnastowieczne miasto pełne kamienic, lecz amorficzna, niepoliczalna, ogromna i przeskalowana „ludzkość” – bardziej masa czy wręcz substancja niż zbiór jednostek i indywidualności. Wielkie bryły bloków wydają się Białoszewskiemu przypominać ściany kamieniołomów – czegoś wykutego ludzką ręką, ale substancjalnie należącego do świata natury, niedającego się w pełni podporządkować. Ci, którzy trafią w to nieprzyjazne środowisko:

miotają się i marzną
w blokołomach
socjalizacji cywilizacji.

(dwa dni śniegu i świąt…)

Gdzie indziej pisze zaś:

Przybór ludzi. Dane statystyczne mam tu od razu przed oczami z dziewiątego piętra. Rano różnymi skrótami ileś dzieci z iluś stron schodzi się w punkty uczenia. Ileś psów. Ileś ludzi mrowi się między blokami do pracy.

(Mrowienia się)

Lizbońska 2, fot. Piotr Kubkowski 2013 r.

Blok Białoszewskiego, Lizbońska 2. Fot. Piotr Kubkowski, 2013 r.

Wśród wyróżnionych przez Waldemara Rapiora głównych „gatunków przestrzeni” w mieście mamy do czynienia z „przestrzenią masy” (O gatunkach przestrzeni). Jak poznański socjolog pisze w innym swoim tekście, Między sąsiadami (w tomie Niewidzialne miasto), blokowisko jest właśnie takim topo-typem:

„[…] w tego typu miejscach wielu ludzi może się gromadzić (lub jest zgromadzonych) na jednym obszarze, w jednym budynku. Można też jednak zmniejszyć skalę, skurczyć pole analizy, dopasować powierzchnię do rozmiarów ludzkiego ciała – pole społecznego widzenia to sto metrów, ale ucho jest efektywne w promieniu siedmiu metrów, rozmowa z poziomu chodnika z osobą znajdującą się powyżej drugiego piętra jest więc trudna. W kontekście blokowisk masa oznacza nagromadzenie jednostek, ale nie tworzy wspólnoty. Takie same mieszkania i balkony, wywołujące poczucie anonimowości, stłoczenia w jednej przestrzeni i identyczności […]”.

Oczywiście pod pewnymi względami różnica między mieszkaniem na wielkim osiedlu z lat 70. a mieszkaniem w dziewiętnastowiecznej kamienicy czynszowej nie jest jakościowa, istotowa, ale ilościowa, chodzi o skalę zjawiska:

Życie jest życie. Ubezpieczalnia, poczta, sklepy, przystanki, czytelnia, wszystko to razem trzyma człowieka we władzy lokalności jak w podręcznej siatce, nie tamując mu przez wielkie oka reszty świata.

(Chamowo)

Dzieci, wcześniej wypuszczane na podwórka kamienic, bawiły się przed blokiem molochem, nadzorowane ze znacznie wyższych pięter, ale tak samo jak wcześniej z okien oficyny wychodzących na kamieniczną studnię. Jak uprzednio siadano przed klatką, klecono ławeczki itd. Toteż tak jak zwielokrotniona była liczba mieszkańców budynku mających stale ze sobą do czynienia (choćby poprzez liczbę kondygnacji i klatek oraz brak wydzielonych, zamkniętych podwórek), tak też zwiększyła się odczuwalność bezpośrednich skutków tych praktyk (hałas, zgiełk, przywłaszczanie sobie wspólnej przestrzeni). Trudności ze zdefiniowaniem przynależności poszczególnych miejsc oraz wyznaczeniem granic, których nie wolno przekraczać, również znacznie się spotęgowały.

Wallis w tekście Miasto i przestrzeń pisał:

„Zagroda chłopska i otoczenie jednorodzinnego domku na przedmieściu stanowią naturalne przedłużenie i uzupełnienie mieszkania. Chombart de Lauwe wprowadził nawet pojęcie przestrzeni rodzinnej […]. Obejmuje ona piwnicę, strych, ogród, garaż, parking i tym podobne przestrzenie […]. Zastosowanie tego pojęcia do czynszowych kamienic i wielopiętrowych współczesnych bloków byłoby jednak trudne. Wielkomiejskie budownictwo ubiegłego wieku maksymalnie redukowało przestrzeń uzupełniającą, pozostawiając do dyspozycji mieszkańców jedynie ciasne podwórza”.

Blok Białoszewskiego, Lizbońska 2, fot. Piotr Kubkowski 2013 r.

Blok Białoszewskiego, Lizbońska 2. Fot. Piotr Kubkowski, 2013 r.

Nieformalnym, wewnątrzwspólnotowym negocjacjom na tym trudnym terenie podlegały przede wszystkim powierzchnie ogólnodostępne: windy, klatki schodowe, korytarze (na Lizbońskiej 2 zwłaszcza ogromna przestrzeń ciągnąca się wzdłuż całego budynku na jedenastym piętrze). W każdym budynku wielorodzinnym wykształca się jakieś porozumienie dotyczące możliwości zajmowania tych miejsc. Spotkać można korytarze sterylne, gdzie mieszkańcy chorobliwie i zazdrośnie dbają o nieeksponowanie swoich prywatnych przedmiotów, są takie kamienice i bloki, gdzie parapety na całej długości obwieszone są donicami z wypielęgnowanymi kwiatami, bywają w końcu i takie klatki schodowe, na których trudno przecisnąć się koło umieszczonych przed drzwiami i na półpiętrach szafek, butów, wieszaków czy wystawionych toreb ze śmieciami. Alianse i układy określające te reguły zawierane są milcząco, niejako implicite, przez samo działanie, przez akty sprzeciwu i naśladowniczą kontynuację wprowadzonych zasad.

Ślady takich zaczątkowych działań znajdujemy na kartach Tajnego dziennika i Chamowa:

Na moich schodach niezbyt czynne są kaloryfery na mojej wysokości, więc chowam sery do takiego schowka od wodociągu, zamykanego.

(Tajny dziennik)

Takie przywłaszczanie sobie przestrzeni badacze pracujący pod kierunkiem Marka Krajewskiego nazwali „niewidzialnym miastem”, przez co rozumieli „procesy i zjawiska traktowane dotąd jako zbyt błahe, by się nimi zajmować i poddawać je refleksji (takie jak: indywidualne modyfikacje blokowych balkonów, ozdoby umieszczane w oknach, ścieżki i skróty, […] osiedlowe ogródki i nieformalne miejsca spotkań sporządzone z tego, co pod ręką itd.)”. Rapior nazwie część tych twórczych ingerencji, modyfikacji, re-konstrukcji i przywłaszczeń „architekturą second-hand”. Białoszewski nie tylko sam uprawiał taką twórczość, choćby po swojemu zmieniając funkcje poszczególnych pomieszczeń i sprzętów w swoim domu; wykazywał się też wyrozumiałością wobec praktyk innych ludzi.

Blok Białoszewskiego, Lizbońska 2, fot. Piotr Kubkowski 2013 r.

Blok Białoszewskiego, Lizbońska 2. Fot. Piotr Kubkowski, 2013 r.

Być może najlepiej widać to w reakcjach poety – w końcu: warszawiaka – na prowincjonalne praktyki swoich nowych sąsiadów, spośród których wielu dopiero co sprowadziło się do wielkiego miasta i którym – jak niepoprawnie politycznie się mówi – wystawała z butów słoma:

– Dlaczego panowie wysypujecie śmiecie za okno? […]

– Może tam się i co posypało

– Wysypał pan z szufli

(Chamowo)

Białoszewski sam szybko przejmuje te niedopuszczalne w śródmiejskich częściach Warszawy zachowania:

Na razie, póki bałagan na dole, można od biedy wyrzucać to i owo przez okno. Długo każda rzecz leci z dziewiątego piętra. Wyrzuciłem teraz metalową pokryweczkę po dżemie. Zdążyłem odejść od okna, przejść z kuchni do pokoju, na środek – dopiero usłyszałem leciutkie klapnięcie.

Mimo alibi bałaganowego wdrożenie porządku nie pozwala na jawność wyrzucania. Robi się to w nocy. I nie tylko ja. Akurat za któregoś ciemka stałem w oknie, kiedy zobaczyłem, ukosem nade mną, nagłą męską głowę w świetle, cofnięcie, coś się posypało. Sąsiad myślał, że wszystko obliczył. Nie przypuszczał, że jednak ma świadka.

(Chamowo)

W wyrzucaniu śmieci za okno można widzieć akt niesubordynacji wobec zasady odpowiedzialności społecznej, można je też próbować zrozumieć jako bardziej niewinną niezręczność prowincjusza lub jeszcze inaczej – jako próbę testowania granic swobody w nowym miejscu. Włodzimierz Pessel w takich praktykach defenestracji śmieci widzi oznakę chłopskiej proweniencji mieszkańców mrówkowców, którzy w nowym środowisku odtwarzają niejako zwyczaj odkładania odpadków na kompost (co nie jest równoznaczne z unicestwieniem odpadków – Narodziny nowoczesnej higieny publicznej. Perspektywa kulturoznawcza). Oczywiście niekoniecznie doszukiwać się trzeba wątków chłopskich – widzieć można tu też nawiązanie do dawnych praktyk wylewania pomyj i wyrzucania śmieci wprost z okien nieskanalizowanych mieszkań na wyposażoną w rynsztok ulicę.

Nieokrzesanie „nowych warszawiaków” manifestuje się w kłopotach, jakie mają z proksemiką narzuconą przez architektoniczną formą bloku. Chodzi głównie o kontakty na małych powierzchniach klatki schodowej, w windzie, w przejściach i wejściach do budynku. Wallis pisał: „Układ socjometryczny jednostki mieszkaniowej powinien być traktowany jako katalizator bądź jako przeszkoda rozwoju stosunków społecznych”. Miron Białoszewski w literackiej formie odnotuje:

Przechodziła sąsiadka, ta cesarzowa Teodora z dwojgiem dzieci. Nie spojrzała. Ja

– Dzień dobry.

Ona zza dziecka, które przechodziło

– Dzień dobry.

(Chamowo)

Ta sama kobieta, jak na wsi lub w małym miasteczku, lubi

stawać […] w swoich drzwiach z dziećmi i tak rajcować.

(Chamowo)

Najczęściej robi to z inną sąsiadką Białoszewskiego z piętra, tą, która

kiedy przechodzi koło mnie otwierającego drzwi, to stara się dyskretnie nie patrzeć i aż odwraca głowę.

(Chamowo)

Poeta skrzętnie notuje niegramotności językowe, choćby te pojawiające się w ogłoszeniach na klatce:

Kto życzy księdza po kolędzie, proszę się zgłosić do gospodarza, za co ksiądz dziękuje.

lub

Komu wytłuczono szybę przez wykonawców, którzy wykonują rusztowania, proszę się zgłaszać do dozorcy domu.

(Chamowo)

Pisarz sam dla siebie je przetwarza lub odtwarza, np. łazienka to w jego „wsiowatym” języku „wychodek”.

Portret i inskrypcja wykonane sprayem z szablonu na klatce Mirona Białoszewskiego, fot. Piotr Kubkowski 2013 r.

Inskrypcja wykonana sprayem z szablonu na klatce Mirona Białoszewskiego. Fot. Piotr Kubkowski, 2013 r.

O blokowiskach zwykło się mówić z pogardą z pozycji estetów i pięknoduchów lub z barejowską – właściwą żartom z PRL – ironią. Splot tych dwóch języków dobrze widać w nazwach, jakie oddolnie nadawano wielkim osiedlom, przykładem niech będą określenia: „pekiny” i „mrowiskowce” lub „mrówkowce” – używane chyba w każdym większym mieście (akcentujące obcość i przepełnienie), „falowce” (wskazujące na przytłaczającą, przeskalowaną formę), „deski” w Poznaniu i „kiblowce”/„sedesowce” we Wrocławiu, „kukurydze” w Katowicach (ze względu na zabawny kształt budynków); to tylko początek listy pogardzanych, a zarazem fascynujących budynków. Obok tych kwalifikacji dokonano niewielu sensownych rozpoznań dotyczących swoistości życia w osiedlu z wielkiej płyty. Białoszewski – unikający naukowej obiektywności, spostrzegający to, co „niewidzialne”, wychodzące z wnętrza praktyk i zjawisk second-hand oraz handmade, od przeżytej codzienności – taką właśnie perspektywę sugestywnie proponuje:

nie tłumek

nie samotnia

blokowanie

(nie tłumek…)

Mimo ogromnej wrażliwości na te wszystkie zjawiska nawet Białoszewski miewał swojego nadmiarowego, półdzikiego Chamowa dość:

zachciało mi się znów w świat. Dalej od tej prowincji, pakującej się kilometrami aż na dziewiąte piętro

 (Chamowo)

Skrzyżowanie ulic, przy którym stoi budynek Mirona Białoszewskiego fot. Piotr Kubkowski 2013 r.

Skrzyżowanie ulic, przy którym stoi budynek Mirona Białoszewskiego. Fot. Piotr Kubkowski, 2013 r.

(PK)