Uroki linii otwockiej. Wspomnienie z czasów PRL – Barbara Wizimirska

Podmiejskie pociągi w Polsce Ludowej to był temat na dramat, tragikomedię lub zestaw skeczów. Wybór zależał od sposobu podejścia do życia: czy homo movens z linii otwockiej widział przemieszczanie się pociągiem jako niekończące się pasmo udręk, czy może patrzył na świat filozoficznie, ze stoickim spokojem traktując życie pociągowe jako materiał literacki. Bo dojazdy linią otwocką do centrum Warszawy dostarczały obserwacji, przeżyć i wzruszeń, potwierdzających każdą mądrą i śmieszną sentencję o życiu i ludziach w ogóle.

Taka jak ja mamuśka, której przyszło pracować w mieście (odróżniam wsiowo-letniskową Falenicę okresu PRL od miejskiej Warszawy), zazwyczaj opuszczała dom w ostatniej chwili, mając wyliczone minuty na dojście do stacji, co zwykle kończyło się szaleńczym biegiem. Zanim wprowadzono bilety miesięczne, co nastąpiło o wiele za późno, trzeba było z tych minut wygospodarować kilka na stanie w kolejce do kasy. Były te kasy dwie, ale czynna tylko jedna. Świadomość, że pociąg zaraz nadjedzie i odjedzie, groziła zawałem, ale najczęściej udawało się kupić bilet i dopaść otwartych drzwi sekundę przed zamknięciem (albo w trakcie). Luksus czekania na dworcu Falenica przeżywało się tylko wtedy, gdy pociąg się opóźniał, co najczęściej zdarzało się w zimie. Wówczas człowiek przeklinał miejsce zamieszkania, wątpiąc, czy w ogóle dojedzie do pracy lub czy lista obecności będzie jeszcze na portierni. Bo jak nie, to trzeba się będzie tłumaczyć przed wredną kadrową.

Pamiętam głuchy jęk oczekujących, gdy bełkotliwy głos z megafonu ogłaszał, że „pociągi dziś kursują z nieograniczonym opóźnieniem”. Niekiedy odwoływano je, nie podając przyczyn, a czasami podróż była urozmaicona długim postojem przed stacją Warszawa Wschodnia. Wtedy można było kontemplować widok dzikiej plątaniny szyn na rozległej pustyni kolejowej. Pociąg stał i stał, czas biegł i biegł, a pasażerowie gubili się w domysłach, co się stało. Nikt oczywiście nie raczył poinformować, co się dzieje, i wtedy pytanie, czy wyskakiwać z pociągu czy zostać, biec czy nie biec do autobusu, miało najwyższy priorytet. Tylko raz, jak pamiętam, ten dylemat rozwiązał kolejarz, każąc skakać wszystkim, bo coś się popsuło całkowicie i na amen. Akurat dopadła nas wtedy zima stulecia, pewnie coś zawiało lub pękło, więc tłum brnął wzdłuż torów przez śnieg do stacji w smutnym milczeniu.

W zimie bywało w wagonach koszmarnie zimno, chyba że było wściekle gorąco; wtedy pasażerowie dzielili się na zwolenników i przeciwników otwierania okien. Tłum emanował wściekłością, ale cichą, bo tłum przemarzł na Ochocie, Powiślu, Wschodniej. Wszędzie tam na peronach hulał zimowy wiatr, szczególnie dotkliwy, gdy pociąg się spóźniał. Zdarzało się to nader często, z reguły po południu, wtedy właśnie, gdy gnało się odebrać dzieci z przedszkola zamykanego o 17. Biedne matki miotały się między autobusem a pociągiem. Gdy pociąg odwołano, biegło się do pospiesznego „C” (potem 521) pod Muzeum Narodowe, ciemnym, podziemnym korytarzem przy Powiślu, gdzie stale ktoś rozwalał lampy i śmierdziało moczem, zupełnie jak w przejściu pod torami w Falenicy.

Decyzja o zamianie środka komunikacji okazywała się często nietrafna, bo mimo usilnych starań nie udało się wtłoczyć do środka „cetki”, gdy trupiasty, dzwoniący szybami jelcz (potem były francuskie berliety) wreszcie nadjechał. Nie ruszał, jeżeli drzwi się nie domknęły, i daremnie błagano kierowcę. Ci, co tkwili w drzwiach, musieli odpaść na bruk. Mimo wszystko daleko nam było do Japończyków, ponoć mistrzów w upychaniu się, ale i my, nieszczęśnicy mieszkający przy linii otwockiej, potrafiliśmy wykorzystać każdy milimetr podłogi „cetki”.

Poranne i popołudniowe tłoki w za rzadkich pociągach i autobusach to był zarazem dramat i farsa. Walki o skrawek podłoża do stania i to skrawek blisko ławki, by przytrzymać się przy hamowaniu, nie upadać na niechętnego, a siedzącego pasażera. Jakież to dialogi wówczas odchodziły, aż żal, że człowiek nie uwieczniał na bieżąco. Jakie znajomości się rodziły, jakie flirty! Można było wtedy sprawdzić swoją wytrzymałość i odporność na bliźniego, który akurat chciał wysiąść lub blokował miejsce przy wyjściu! Bywali żartownisie powtarzający te same ograne dowcipy i czasami udawało im się powstrzymać awanturę. W zatłoczonych przedziałach niemal namacalnie czuło się wrogość stojących wobec siedzących i odwrotnie, zwłaszcza gdy stojący przy hamowaniu zwalali się na siedzących.

Czytanie czegokolwiek przy tym wszystkim było prawdziwym wyczynem, ale nic to, czytało się, i to lepiej nawet na stojąco, bo bliżej mętnych żarówek czy świetlówek, często jasnych tylko na końcach! Prawdziwym nieszczęściem było, gdy tłum wepchnął nas do wagonu nieoświetlonego lub, co gorzej jeszcze, gdy w oświetlonym nagle gasło światło. Wtedy żegnaj lekturo i zostawały tylko ponure myśli, bo konwersacja pociągowa to była rozpacz dla ucha i obraza inteligencji, zwłaszcza gdy do domu wracały damskie skumplowane grupy po zakończeniu pracy na drugą zmianę.

Tematyka podsłuchiwanych konwersacji mogłaby być materiałem do skeczów, gdyby człowiek był bardziej rozrywkowy, zamiast marudny. Słyszało się np. ważne informacje, gdzie zakupiono poszukiwane towary, niestety były one nieaktualne już godzinę po zakupie. To był przez wiele lat temat numer 1 w PRL i w pociągach. Także co i ile kto wypił i gdzie potem zwracał. Najgorzej, gdy się trafiło po południu na pociąg do Dęblina, przez Otwock, Pilawę. Miejsc siedzących brak, stojące tylko dla zdesperowanych, zaduch i czasem wesołe ekipy budowlańców, którzy rżnęli w karty na podłożu z teczki. W pociągu do Dęblina konwersacji było z reguły mało, bo pasażerowie wstawali przed świtem i byli skonani, za to ten zapach kiwającego się sennie tłumu! Kochać niemytego i nieopranego bliźniego to dopiero zasługa. A jeszcze jeżeli ten bliźni był pijany i walił się na twoje ramię, gdy zasnął! Znakomita to była okazja do ćwiczenia cnót chrześcijańskich.

Jeżeli już dostałeś się człowieku do pociągu gdzieś w centrum i zmierzałeś do wymarzonego domku w Falenicy po zmierzchu, sztuką było wysiąść na właściwej stacji. Przez brudne lub zaśnieżone okna trudno było dostrzec znajome punkty orientacyjne. Zapowiedzi stacji przez megafon pociągowy to zdobycz ostatnich lat, wcześniej pasażer jechał na czuja, kręcąc się nerwowo, gdy zbliżała się ta 32 minuta jazdy od Powiśla. Pociągi bywały spóźnione, więc i czas się nie zgadzał, a przedwczesne opuszczenie dogodnego miejsca stojącego z dostępem do uchwytu ławki groziło staniem bez trzymania w zatłoczonym przedsionku. Jakie pomruki niezadowolenia trzeba było znosić w przedziale, a w korytarzu jeszcze przepraszać uprzejmie miłośników świeżego powietrza, by raczyli wypuścić!

Zdradzę Wam, jakie było najlepsze miejsce, gdy przypadkiem człowiek miał wybór. Otóż trzeba było usiąść w środku pociągu, tak, aby można było zobaczyć nazwę stacji wypisaną na wiacie z poczekalnią! A więc należało w drodze powrotnej szukać miejsca tylko po stronie wschodniej i przy oknie! Wtedy nie trzeba było budzić umęczonych mieszkańców Pilawy i Dęblina, przedzierając się przez ich nogi. A gdy się wysiadło, szczęśliwie nie zostawiając niczego na półce, nie gubiąc rękawiczek i szalika w zimie, pozostawał już tylko ekscytujący nocny spacer do domu przez pełną bezpańskich psów Falenicę, ponieważ jedyny autobus na Zaporoże, wtedy nr 186, chodził co pół godziny, jeżeli przepuścił go dróżnik przez przejazd.

Ten dróżnik był najbardziej przeklinaną osobą w Falenicy, bo  potrafił spuszczać szlaban na pięć minut przed spodziewanym pociągiem i otwierać go pół godziny po odjeździe. Zwlekał drań, mając nadzieję, że jakiś zabłąkany pociąg może jeszcze się pojawi na torach, a on oszczędzi sobie trudu kręcenia korbą i będzie się mógł delektować trąbieniem zrozpaczonych kierowców. Gdyby mogli, rozerwaliby go na strzępy.

Inną „atrakcją” falenickiego centrum wokół przejazdu kolejowego były grupki pijaków, zaopatrujących się w melinie po parzystej stronie Walcowniczej. Dziś już nie ma tej piętrowej kamieniczki, pozostałości przedwojennej Handlowej, i dobrze, bo piękna nie była, za to hałaśliwa wyzwiskami pijących, którzy często kończyli życie towarzyskie na peronowych ławkach lub betonie. Buźki nieraz pokrwawione przez kompanów, ubrania potargane, obraz nędzy i rozpaczy. Na pobliskim przystanku autobusowym nieraz te żałosne postacie okupowały porozbijaną ławkę, a ich przekleństwa niosły się daleko. Falenica była po wojnie bimbrowniczą potęgą, co w połączeniu z wozackim obyczajem (wozacy rozwozili węgiel z rampy, gdy jeszcze nie było gazu, doprowadzonego w 1973 r.) dawało tu niemiłe zagęszczenie pijaków, lgnących do torów, gdzie czasem kończyli życie. Wypadki na torach to osobna historia, ciekawe byłoby poznać statystykę, faktem jest, że pijaństwo, nieostrożność i brawura zbierały na linii otwockiej śmiertelne żniwo.

Nasz wyniosły dworzec, duma Falenicy, w PRL podupadał systematycznie mimo sporadycznych remontów. Nie mógł się oprzeć miłośnikom bazgrołów i nieprzyzwoitościom wypisywanym na ścianach, łamaczom ławek brudzącym wszystko na wszystkie sposoby. Piękny pozostawał tylko wysoki sufit, choć pozbawiono go kryształowego żyrandola. Ściany,  po remoncie w końcu lat 60. już bez malowideł o tematyce warszawskiej, przedstawiały straszny widok. I tak było aż do 2010 roku, kiedy to dworzec doczekał się nowych gospodarzy. Z inicjatywy Ewy Jaskólskiej, która wydzierżawiła pomieszczenia od PKP i przeprowadziła w nich gruntowny remont, powstała Kinokawiarnia Stacja Falenica. Założycielka kinokawiarni jest też współinicjatorką powstania muralu Pomarańczarka na północnej ścianie budynku (współczesnej wersji obrazu Gierymskiego autorstwa artystów Anny Moniki Koźbiel i Adama Walasa). Ale to już zupełnie inna bajka, bo i pociągi są dziś nieco inne. Tylko grafficiarze amatorzy działają nadal.

Okolice stacji kolejowej w Falenicy przed wojną. Ze zbiorów B. Wizimirskie

Okolice stacji kolejowej w Falenicy przed wojną. Ze zbiorów Barbary Wizimirskiej