Chlup-chlup (pl. Krasińskich)
Spodnie podwinęło się przedtem na Długiej. Włazi się w to coś. Wody do pół łydki. Zaczynamy iść. W wodzie. Tak zwanej. Noga za nogą […]
Woda wciąż była do pół łydki. Nie wiem, czy śmierdziała. Czy parowała. Nie wiem nawet, co w niej było. Podobno różne rzeczy. Podobno przeszliśmy po dwóch trupach. Coś mi się chyba właśnie ze dwa razy plątało pod nogami. A w ogóle nie czuło się nic prócz
chlup – chlup…
i ulgi. I tego, że się idzie do Śródmieścia. Na Starym Mieście musiało być zupełne piekło, skoro miało się tak otępiałe oczy i nos. […]
Ja w pewnej chwili chciałem, przy jakimś zatrzymaniu się, bo czy właz i zwolnienie kroku, czy nas ktoś mijał, a tu ciaśniej, to trzeba było stanąć – więc chciałem oprzeć się troszkę ręką o ścianę. Oparłem się. Dłonią. I dłoń mi zjechała po zielonej na grubo mazi w dół. Nie dało się. Wiedziałem, że to jest przecież półokrągłe i zielone, ale zdziwiłem się że aż na tyle – zarośnięte – tym czymś. Bo chyba mi w to wlazła cała prawie garść. I zjechała. Z poślizgiem.
(Pamiętnik z powstania warszawskiego)
Posuwając się powoli naprzód, zawadzam o coś i padam w pewnym momencie na kolana, potem na twarz. Nie byłem w stanie zapobiec upadkowi. Wyciągam się jak długi w cuchnących ściekach. Na mnie wali, nie spodziewając się tego, Marysia. Momentalnie podnoszę się na kolana, w ustach mam wstrętny smak, którego nawet określić nie umiem. Za koszulą czuję kleistą, ciągnącą się maź. Z obrzydzenia robi mi się słabo, odczuwam przy tym wszystkim przejmujące zimno.
Odpoczywając po nieprzewidzianym wypadku, wyczuwam, że siedzę jakby na ludzkich nogach. Struchlałem. Czyżby to były nogi jakiegoś nieboszczyka. Wkładam lewą rękę do ścieków, chcę się przekonać, na co wlazłem, na czym się potknąłem. Okazuje się, że to jednak nie jest trup, a po prostu koc zrolowany i spięty paskiem w końcach
(Świst, Ewakuacja rannych w tomie Pamiętniki żołnierzy baonu „Zośka”)
(IP, KS)