Dzikie atramenty albo szkoła obmowy Mirona Białoszewskiego

Po raz pierwszy Miron Białoszewski przyjechał do Obór pod Warszawą na początku października 1976 roku. W jadalni Domu Pracy Twórczej właśnie trwał obiad i za chwilę spóźniony przybysz został usadzony przy moim stoliku. Zaczęliśmy rozmawiać o Warszawie – jak się zaraz okazało – temacie niesłabnącej fascynacji Białoszewskiego, tym bardziej że całkiem niedawno zamieszkał w blokowych „gwizdo-betonach” na „gorszej” Saskiej Kępie, nazwanej przez niego „Chamowem”. Mój nowy towarzysz rozgadał się na dobre, ja zaś pozbyłam się bardzo szybko początkowej tremy, zrozumiałej u młodej podówczas poetki, z jednym tomikiem w dorobku.

[…]

I oto teraz przypadek, a właściwie los sprawił, że danym mi było znaleźć się w tym samym miejscu i czasie, co Białoszewski – bohater niedawnych, zaocznych z nim obcowań. Co więcej, zaczęliśmy chodzić niemal codziennie na długie spacery i uprawiać to, co w późniejszym liście do mnie z Obór nazwał „szkołą obmowy”. „Po Pani wyjeździe straciłem szkołę obmowy. Trochę można było z panem Międzyrzeckim, ale nam to szło lepiej”. Pokazałam Mironowi moje niewidoczne dla niewtajemniczonych, dziś już nieistniejące „uroczysko” w konstancińskim jarze, tuż przed szkółką jeździecką, którym się zachwycił. Zaśmiewaliśmy się, „obgadując”, każdy po swojemu, rozmaite kształty roślin przydrożnych i drzew, a nawet worków plastikowych na wysypisku śmieci. W towarzystwie Mirona, gdy patrzyło się także jego oczami, nawet to, co brzydkie, obskurne, wykazywało się jakimś rodzajem piękna.

Nie zawsze jednak mogłam towarzyszyć Mironowi w jego wypadach w teren. Wiązało się to ze specyficznym rytmem życia poety, słynącego z tego, że z dnia robił noc i odwrotnie, w nocy, kiedy wszyscy mieszkańcy oficyny spali, on buszował po okolicy jak dziki kot. Z tych nocnych eskapad znosił przeróżne trofea. Zapukałam kiedyś do jego narożnego pokoju na parterze i oniemiałam: z lampy pod sufitem i z obramowania lustra nad umywalką zwieszały się całe gałęzie z grzywą liści i fioletowo-czarnych owocków, prawdopodobnie „wilczej jagody” albo kruszyny, co w połączeniu z czarnym papierem, naklejonym na okienne szyby, tak by odgrodzić się od dziennego światła i tego, co działo się na zewnątrz, sprawiało wrażenie jakiegoś przedziwnego sanktuarium czy kaplicy służącej medytacjom. Pochwyciwszy moje zdumione spojrzenie, poeta powiedział, rad z efektu: „To są dzikie atramenty, naznosiłem tu ich trochę, jak pani widzi”.

 

(esej wygłoszony przez Krystynę Rodowską podczas Seminarium Literackiego XV Przemyskiej Wiosny Poetyckiej w maju 2010 roku, wydrukowany jako: Dzikie atramenty albo szkoła obmowy Mirona Białoszewskiego, „Nowa Okolica Poetów” 2011, nr 35)