1945 rok (fragment)
Wtedy to redakcja „Wieczoru Warszawy” wysłała mnie na zdobycie Prudentialu, czyli dzisiejszego hotelu „Warszawa”. Wtedy był to dziurawy szkielet. Moja redaktorka działu miejskiego, która rok wcześniej sypiała w zabarykadowanym mieszkaniu w sienniku i której mąż po powrocie do Warszawy chodził w papierowym ubraniu, dowiedziała się, że jednak jest dojście na szczyt. Wysłała mnie i fotografa. Stanęła na korytarzu redakcji i wołała za mną: – Panie Mironie, tylko niech pan nie spadnie!
Dojście na szczyt nie było proste. Do piątego piętra szło się gładko, po wypalonej klatce. Dalej były strzałki „tędy”. Trzeba było dostać się na inne schody po kilku żelaznych belach nad przepaścią, czyli przejść trzy metry, nie patrząc na dół, jak po linie, obłapić słup betonowy, przewinąć się i przejść znów nad puchą. Wyżej szły schody, częściowo wypalone, częściowo zawalone gruzami, ze strasznymi dziurami w ścianach. Na dwunastym piętrze znów strzałki „tędy”, zmiana schodów, przejście po belach bez trzymania nad przepaściami. I wyżej coraz gorsze schody, coraz więcej gruzów, coraz mniej ścian. Fotoreporter pokazał mi wronie gniazdo.
– A teraz będziemy pełzali.
I pełzaliśmy. Strach patrzeć na boki, bo od razu widać było Wilanów. Dobrnęliśmy do tarasu. Tam leżało piętnaście kafelków z podpisami. My podpisaliśmy szesnasty. Pośrodku sterczał zgięty wpół maszt telewizyjny. Fotograf kazał mi się na ten maszt wdrapać do pozowania.
– wyżej!
– jeszcze wyżej!
To była dobra szkoła pokonywania lęku przestrzeni. Schodzenie okazało się gorsze od wchodzenia. Trzeba było zsuwać się na siedząco. W chemigrafii spaskudzili całą dokumentację. Musieliśmy powtarzać eskapadę.
(z tomu Szumy, zlepy, ciągi)