Poznańska, czyli bazar

„Przyjaciele! Warszawianie! Zrozumcie! Nie ma nic! Nie ma nic! Nie ma tu waszej matki, nie ma tu żadnego dozorcy. Tu jest cmentarzysko. Tu jest śmierć. To nie Marszałkowska, Wspólna, Nowogrodzka. To jest najstraszliwszy sen. Słowa są wytarte, słowa są nieprzydatne” – pisze Janina Broniewska (Z notatnika korespondenta wojennego).

Poznańska, cicha i nudna przed wojną, zrobiła nagłą karierę po powstaniu.

(Jeszcze Poznańska z tomu Szumy, zlepy ciągi)

Czy cicha i nudna? Trochę tak, ale też elegancka i wielkomiejska. A przynajmniej – śródmiejska. Typowa ulica gęsto zabudowanego śródmieścia stolicy europejskiego kraju w połowie XX wieku. Jak pisze Jerzy Kasprzycki w książce Korzenie miasta (t. 1): „Trudno sobie wyobrazić w przedwojennej Polsce lepszy punkt zarówno do zamieszkania, jak i działalności publicznej – ulica Poznańska miała opinię jednocześnie ruchliwej, ale spokojnej, eleganckiej, ale skromnej, dalekiej, ale bliskiej, starej i młodej jednocześnie”.

Eskorta honorowa 1 Pułku Szwoleżerów przed gmachem Ambasady ZSRR przy ulicy Poznańskiej 15. Zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego

Eskorta honorowa 1. Pułku Szwoleżerów przed gmachem ambasady ZSRR przy ulicy Poznańskiej 15, 1934 r. (Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Przedwojenna Poznańska miała dwie dominanty architektoniczne: zbudowany w stylu funkcjonalnym gmach Urzędu Telekomunikacji Międzymiastowej na rogu Nowogrodzkiej (projekt Juliana Putermana-Sadłowskiego i Stefana Bryły) i poselstwo, a potem ambasadę ZSRR, w której kwitło życie kulturalne (pokazy filmów, koncerty) i towarzyskie (rauty, przyjęcia).

Po wojnie schludna, elegancka zabudowa tej części Śródmieścia siłą rzeczy (a raczej siłą bomb zapalających i pocisków moździerzowych) rozrzedza się. Jeśli wyobrazimy sobie gęstą śródmiejską zabudowę poszatkowaną przez zniszczenia wojenne, to będzie to, siłą wspomnianych już wyżej rzeczy, wyobrażenie przestrzeni. Odsłania się widok na Aleje, przybliża Marszałkowska, a pomiędzy parcelami hula wiatr. Do Śródmieścia, jakkolwiek groteskowo to brzmi, wchodzi przestrzeń (co stanowić będzie dla Leopolda Tyrmanda asumpt do napisania kilku dobrych felietonów urbanistycznych), a jeśli dorzucimy do tego wznoszenie Pałacu Kultury, czyli sąsiedztwo największego w Europie placu budowy – budowy, do której wstępem jest wyburzanie i anihilacja całych kwartałów miejskich – to z typowego, gęsto zabudowanego śródmieścia przedwojennego zrobi nam się miasto powietrza i przestrzeni.

Nie zapominając ani na chwilę o przyczynie tego gwałtownego wtargnięcia przestrzeni i powietrza w tkankę miasta, możemy jednak przez chwilę pomyśleć życie na terenie południowej strony Alei Jerozolimskich jako życie właśnie – gwałtowne, wdzierające się, kwitnące i pleniące się na gruzach. Bazar w miejsce eleganckich kamienic, żywiołowy handel zupą i pączkami, korowody „tych pań” i „odnajdywanie się ludzi”.

Od razu był tu bazar, tu ludzie się odnajdywali. Pani Dziutka codziennie wynosiła przed bramę stoliczek i sprzedawała buty. Mój Ojciec kręcił się z nićmi, albo ze świecami koło niej. […] Dziutka z ciotką Sabiną wpadły na pomysł, żeby sprzedawać zupę. Kilka dni gotowały i wynosiły zupę w kuble na ulicę przed dom. W bramie głucha Lodka nalewała do talerzy. W kącie w cieniu, żeby nikt jej nie widział, bo trochę mogła się wydawać nieapetyczna. Sabina rwała kwiatki na gruzach Emilii Plater i tu sprzedawała. Potem zaczęła handlować pączkami. Jej ulubionym miejscem była stacja EKD na rogu Nowogrodzkiej. Wchodziła do wagonu i wołała nie za głośno
– pączki, pączki!
Raz ja się nawinąłem
– potrzymaj, posprzedawaj trochę, ja tylko pójdę się wysiusiać.
Wstydziłem się, ale nie tak zupełnie. Ktoś ode mnie w kolejce EKD pączka kupił.

(Jeszcze Poznańska z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Sięgnijmy do wspomnień z czasów pierwszych tygodni i miesięcy odradzania się życia w dzielnicy śródmiejskiej. Rzeczywiście, roją się one od zup, furmanek, drobnego i grubszego handlu, naprędce skleconych bud i straganów, słowem: od uporczywych, pozornie hektycznych – by sparafrazować Marię Janion, ale i pozostać w poetyce Mirona – „poruszeń” gospodarczych, handlowych i usługowych.

W lutym 1945 roku „Życie Warszawy” donosi:

„Wzdłuż całej ulicy Marszałkowskiej, począwszy od Alei Jerozolimskich w stronę placu Zbawiciela, stoją zbite naprędce, niedbale, drewniane stoliki i stragany. Wszystko tu można dostać, począwszy od artykułów pierwszej potrzeby, aż do towarów niemalże luksusowych. […] Wystawy otwartych już sklepów ściągają oczy przechodniów. Większość to sklepy spożywcze i jadłodajnie. Duży talerz gorącej i smacznej zupy dostać można za 20 złotych. A szklankę czarnej kawy za 10 złotych. […] Na rogach ulic stoją furmanki i wozy. Sterczą na nich wysokie, wielkie snopki słomy”.

Stanisława Mrozińska, która na gruzach Warszawy organizowała już od 1945 roku życie teatralne, tak zaś wspomina okolice Dworca Głównego, Marszałkowskiej, Nowogrodzkiej, Żurawiej, Wspólnej i Poznańskiej:

„W parterowych grotach ruin zwalonych domów, z niewiarygodną, niepowtarzalną pomysłowością organizowano bary kawowe o jednym lub kilku prowizorycznych stolikach, sprzedawano gorący bigos, jakieś kanapki, papierosy, machorkę… Kobiety w ciepłych płaszczach, kolorowych szalikach i puszystych pilotkach z angory wysuwały z przybrudzonych rękawiczek palce o krwawo lakierowanych paznokciach, podając klientom żądany «towar» i zagarniając pieniądze. Niewiele jednak uwagi poświęcały tym czynnościom zajęte śledzeniem ponad głowami kupujących grupki znacznie lepszych gości, którzy porozumiewali się ze sobą dyskretnie, skupiając głowy nad jakimiś cennymi przedmiotami. Tam można było kupić i sprzedać wszystko: biżuterię, lekarstwa i kosmetyki, tapczan, futro, wrak samochodu, ruiny domu” (Teatr wśród ruin Warszawy).

(KS)