Te panie
Poznańska wieczorem i w nocy stawała się ulicą tak zwanych tych pań. Miały swoje odpoczynkowe miejsca w gruzach, a nawet legowiska. Chodziły i po Żurawiej, i po Marszałkowskiej. Raz się kłóciły, która była w tych gruzach pierwsza. Kulawa i spokojna zawołała
– ja byłam pierwsza!
I miała rację. Pamiętałem ją jako najwcześniejszą.
Lata szły, bazar z Poznańskiej przeniósł się na róg Emilii Plater i jeszcze dalej. A te panie pozostały. Wieczorem odbywały się tu różne sceny, niektóre niezrozumiałe. Raz wylatywały z naszej bramy jakieś bose i z pokrojonym chlebem. Kiedy indziej dwie i jeden popychali się pod baldachimem „Polonii” w błoto.
– chlap!
to przewrócone wstawało i z drugim przewracało to trzecie
– chlap!
i w kółko.
Albo dwie blondyny i jacyś faceci. One duże, jak anioły. A to wchodziły do baru „Metro” i wsiadały do taksówki, a to wysiadały, stały, czekały, znów wsiadały. Już-już się zdaje, że pojadą jak do ślubu, a tu nic. Siedzą, siedzą, wysiadają.
Inna upiła się, robiła siusiu w bramie naprzeciwko, machała czerwonymi setkami, jedną wyrzuciła.
Jedna znowu w nocy położyła się w błocie na środku jezdni i leżała. Milicjant schylał się nad nią
– no, proszę cię, wstań
– nie wstanę! […]
Długo leżała. […]
A to udawały przed milicją intelektualistki z książkami w torbie, a to turystki z plecakami wołające taxi, a to w ciepłą noc lipcową zbite w tłum z alfonsami śpiewały, wpadały w euforię. […]
Na Dożynki wszystkie wywieźli. Na wieczór wszystkie były z powrotem.
Jednej nocy wracam, leje deszcz przysięgły, a na skrzyżowaniu Alej i Marszałkowskiej w szklanej budce przestawiacza szyn siedzą na ławeczce dwie i rozglądają się sielsko, bo suche
Na rogu Marszałkowskiej pokłóciły się dwie, a taka w kraciastym szalu mówi do trzeciej
– potrzymaj mi torebkę i dokumenty
A trzecia woła
– artystki z variete!
W okresie teatru na Tarczyńskiej, wracając w jesienne i zimowe granatowe poranki od Emfazowego do siebie, mijałem w Alejach Jerozolimskich wiadomą mi panią w średnim wieku z kokiem. Omijała kałuże z teczką. Udawała śpieszącą do pracy urzędniczkę.
Tę bajzel-mamę z dużym biustem, od wózka dziecięcego, widzę któregoś dnia późno, zdenerwowana. Chodzi przy krawężniku Alej, z torebką, w kapeluszu, przystaje, patrzy na drugą stronę, znów chodzi i prędko gada do siebie
– a to kurwa ich mać jebane, co oni sobie myślą, żebym ja tak kurwa ich mać… – i tak w kółko.
(Jeszcze Poznańska z tomu Szumy, zlepy, ciągi)
(KS)