Mieszkanie Mirona i Le. (pl. Dąbrowskiego 7 m. 13)

Le. do łazienki wstawił lustro, potem do mojego pokoju tremo, potem postawił w przedpokoju biblioteczkę z dużą szybą, potem zawiesił w łazience obok tamtego lustra drugie lustro. Dużo teraz w zimie pierze, bielizn, nogawek, wiesza, suszy rzędami, co noc, w lustrach. Przedpokój zastawiony zawsze, dyktami, listwami, plus drobne… U mnie w pokoju też dużo rzeczy. I ciuchy są, i rzeźby, popiersia, świątki, obrazy, prócz tego zwykłości i stare ciuchy. Przy lustrze Nepomucen malowany, drugi figurka, główka młodopolska, głowa Matki Czackiej, biała, czarne resztki żydowskiego tałesu, białe nasiona na badylach. Po przekątnej lustra jest wieszak, obwieszony dwa razy naokoło, za wieszakiem kąt i szyba zapasowa Le., przed kątem drzwi, wprost szyba biblioteki, wprost tej szyby dwa lustra w łazience, wprost luster wiszące białe rzędem rękawowe, nogawkowe.

(Frywole – 1 z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Miron Białoszewski wprowadził się do mieszkania przy placu Dąbrowskiego w 1958 roku. To pierwsze naprawdę własne mieszkanie – dzielone co prawda z Leszkiem Solińskim (który jego atmosferę tworzył na równi z Białoszewskim), ale zdecydowanie bardziej komfortowe niż prowizoryczny pokój na Poznańskiej – staje się przestrzenią doświadczeń przekuwanych na literaturę, które tu mają swój początek, a w mieszkaniu na Lizbońskiej osiągają apogeum. Przysłuchiwanie się, wypatrywanie, wyłapywanie szumów i zlepów, przetwarzanie ich na literaturę staje się trwale związane z placem Dąbrowskiego. Te wszystkie elementy, które budują opis doświadczania życia w mrówkowcu na Chamowie, nie mogły zrodzić się bez kontrastu z przebywaniem bliżej ziemi, na placu Dąbrowskiego.

O latach spędzonych przez Mirona Białoszewskiego przy placu Dąbrowskiego

Mówią Tadeusz Sobolewski i Piotr Kubkowski, spotkanie Miron Białoszewski – warszawski poeta  do szpiku kości, 27 listopada 2014 r., Dom Spotkań z Historią w Warszawie

 

Pozlepiane donosy na codzienność

A wszystko z tej radości, że mi nic nie dolega i że mi zabrali szwajcarski zegarek, a ja się nie przejąłem. No i że ciepło. No i że jestem zdolny. I że jestem sam. I adapter niepopsuty. A tam już szare raniutko, tramwaje, motor, pierwsza wrona, pierwsi ludzie.

(Mniejsze lato z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Chociaż zapisywanie i przekształcanie codzienności dostrzec można już we wczesnej poezji Białoszewskiego, do mieszkania nr 13 przy placu Dąbrowskiego 7 warto zaglądać przez prozy, które pisze on w bardzo dobrym momencie dla swojej twórczości, czego jako autor ma chyba świadomość i czemu daje wyraz, nie tylko bawiąc się materią literacką i czerpiąc satysfakcję z tego, co wychodzi spod jego pióra, ale również przez autotematyczne wzmianki na kartach swoich książek. Można nawet zaryzykować tezę, że to wówczas i tam właśnie Miron Białoszewski staje się pełnokrwistym pisarzem. Na placu Dąbrowskiego powstały dwa niezwykle istotne dla dorobku pisarza tomy: Donosy rzeczywistości (1973) i Szumy, zlepy, ciągi (1976). Również zdaniem Tadeusza Sobolewskiego to najlepszy okres w życiu poety, kiedy po prostu był szczęśliwy. W pierwszym z wymienionych tomów raporty z placu Dąbrowskiego stanowią część istotną, ale nie dominującą. Równie ważne są tutaj podróże w przestrzeni i czasie. W Szumach, zlepach, ciągach świat poza placem Dąbrowskiego jest istotny, obecny we wspomnieniu i w podróży – Białoszewski także dzięki przemieszczaniu się buduje swoją prozę – ale to właśnie doświadczenie MIESZKANIA zajmuje miejsce centralne: mieszkania w mieszkaniu, z jego balkonem, oknem i łóżkiem. Leżenie, patrzenie, słuchanie, wąchanie – to wszystko odbywa się w przestrzeni niewielkiego pokoju. Tu powstają szumy, tu ciało wpada w transy, tutaj mają miejsce frywole – swawolna gra złudzeń i zmysłów z przestrzenią mieszkania. Poza mieszkaniem istnieje świat za oknem, który we wspomnianych prozach Białoszewskiego stanowi reprezentację świata w jego wymiarze globalnym, chociaż istnieje tylko w swojej lokalności.

Ptaszek nie śpiewa. Dwa, trzy świty śpiewał. Kocica prze­stała wyć. Herbatniki na balkon rzuciłem jedne. Na jezdnię drugie. Gawrony z drzew, i już jedzą. To te zimowe, radziec­kie, śmielsze. Nasze gdzie? Trudno wyśledzić, gdzie mieszka­ją. Balkonów nie tykają, bojące. Lecą na urzędowanie przez Siekierki za Wisłę, na Miedzeszyn, na Anin i dalej. Jest kilka linii czy odnóg. Jak wracam pociągiem z Otwocka, to widzę. Raz takie niebo, hinduskie, chińskie, polewa, emalia, ciem­ne, ciężkie, jednolite. Pociąg stanął. A wrony, ile ich, wysoko, wracają. I na tym tle nagle one chińskie, hinduskie, zupełnie.

(Jeszcze, jeszcze frywole z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Plac Dąbrowskiego oglądany (ale też podsłuchiwany, wąchany) z balkonu i przez okno w Szumach, zlepach, ciągach staje się polem do nieustannej obserwacji z pogranicza podglądactwa sąsiedzkiego i antropologii, z której rodzi się literatura. Momentami Białoszewski przypomina bohatera granego przez Jamesa Stewarta w filmie Okno na podwórze z 1954 roku:

11 listopada w nocy, mokre ocieplenie, otwieram balkon, cofam się, leżę i patrzę: ciemna kamienica biurowa, to ta staruszka w świetle na czwartym piętrze… jeszcze żyje… dawno nie widziałem, a bo skąd, w ogóle takiego wizawi nie było, była topola, gdzie topola? Kilka okien w światłach też na czwartaku, reszta do dołu ciemna, biurowa popracowa, tylko biały krzyż w ramach, biały krzyż w ramach, jakby wymyły baby i deszcze, i jeszcze bieliły sanitarnie.

(I ogon łysieje jesieni z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Jest w tym oglądaniu przyzwyczajenie do ustalonego porządku mikroświata, którego axis mundi stanowi topola i którego bohaterowie są niezmienni – zwierzęta, dźwięki, budynki, czasem ludzie. Jest też czas płynący cyklicznie, zdarzenia i obserwacje zależne od dnia i roku, zaplątane w kalendarzowe święta, sytuację gospodarczą kraju, nastroje społeczne. W przeciwieństwie do bohatera filmu Hitchcocka Miron Białoszewski na szczęście nie staje się świadkiem zbrodni, ale nie brakuje sytuacji, w których udział bierze Milicja Obywatelska.

Trzeba również pamiętać o tym, że nawet w oryginalności i alternatywności swojego trybu życia („Nie zawiodłem się. Białoszewski w życiu okazał się taki jak w pisaniu” – wspominał Tadeusz Sobolewski w książce Człowiek Miron) Miron Białoszewski żył zwykłym życiem prozaicznych czynności, które z satysfakcją i lubością zamieniał w literaturę. Te opisy: sąsiedzkich przyjaźni (z Reginką) i zakłopotań (pani z dołu wypytująca o dziewczynki), wypraw na zakupy – pobliskie (wspaniała relacja ze slalomu po samoobsługowym sklepie w Szumach, zlepach, ciągach) i dalsze, jedzenia są dzisiaj interesującym świadectwem, w którym zachowały się szczegóły obyczajowe minionych czasów.

Budynek przy placu Dąbrowskiego 7, w którym mieszkał Miron Białoszewski. Widoczny balkon utrwalony w Donosach rzeczy i Szumach, zlepach, ciągach. Fot. Marcin Gołąb, 2015

Budynek przy placu Dąbrowskiego 7, w którym mieszkał Miron Białoszewski. Widoczny balkon utrwalony w Donosach rzeczywistości i Szumach, zlepach, ciągach . Fot. Marcin Gołąb, 2015 r.

 

Wtorki

Wtorki nie tyle zbladły, ile zrzadły. Przychodzą późno, na raty, w mijanego.
Ale zawsze.
Le. lubi we wtorki mówić spod lampy. Albo czytać. Tadzio z Tadziową siedzą na moim wyrku, Le. czyta pod lampą
– „…ja mam dwoje dzieci, Rogera i Sally. Jak tam się czuje ciotka, matka Wasza, czy zdrowa”.
– Która ciotka? co to? list?
– Moja matka. List od kuzynki z Ameryki.
– no to jak, to ona nie wie, że twoja matka tyle lat nie żyje?
– właśnie… – Le. czyta dalej – „przeczytajcie ten list na krowie…”, nie, ,,jak kto umie”

(Paluska z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Pośród cyklicznych wydarzeń w latach 70. życiem na placu Dąbrowskiego rządzą tak zwane wtorki, czyli wtorkowe spotkania najbliższych Białoszewskiemu – na płaszczyźnie intelektualnej i towarzyskiej – osób. Czytając kolejne utwory Białoszewskiego, można odnieść wrażenie, że stopniowo więzy się zacieśniają, że w pewnym momencie wtorkowa ekipa staje się rodziną poety. Zaczynają też spotykać się częściej, pomagać Białoszewskiemu w codziennych sprawach, przepisują jego rękopisy, są pierwszymi, którzy poznają jego nową twórczość, a dziś przecież – duchowymi – opiekunami jego spuścizny. Jednak wtedy, w latach 70., co wtorek (owa instytucjonalizacja miała wymiar praktyczny, wynikała również z trwającej w polskiej kulturze co najmniej od XVIII wieku tradycji tego typu spotkań), do mieszkania na trzecim piętrze przychodzą ówcześni dwudziestolatkowie, a wśród nich Tadeusz Sobolewski, który tak wspominał początki tej niezwykłej znajomości:

„Zaczęło się tak: od rudej Maliny – Marii Kluźniak, wtedy jeszcze Gamdzyk — koleżanki ze studiów, dowiedziałem się, że jej przyjaciółka Agnieszka Kostrzębska – ta dziewczyna z warkoczem, o perlistym śmiechu – pisze u profesora Sandauera magisterium z Białoszewskiego. Była okazja odwiedzić autora Pamiętnika z powstania warszawskiego.
Z pierwszym wydaniem Pamiętnika w ręku zapukałem do drzwi. Otworzył mi w piżamie, granatowej albo brązowej. Ta piżama była jego ubiorem codziennym, jak w krajach arabskich czy w Indiach. Przysadzisty, uważnie patrzący, uśmiechnię­ty. Swojski, wcale nie egzotyczny. Z głębi mieszkania było słychać muzykę. Zosta­łem wpuszczony. Czekał na mnie, Agnieszka uprzedziła, że przyjdę.
Nie zawiodłem się. Białoszewski okazał się w życiu taki jak w pisaniu. Jego mieszkanie stało się dla mnie na kilka lat miejscem bezpiecznym, azylem, zanim nie założyłem własnego domu. Choć i wówczas co jakiś czas wyrywałem się sa­motnie do Mirona i stukałem obrączką w ścianę, umówionym rytmem, słysząc do­biegającą muzykę” (Człowiek Miron).

Jednym z niecodziennych zwyczajów wprowadzonych przez Białoszewskiego były umówione sposoby pukania do drzwi, pozwalające rozpoznać, kto przyszedł, i ewentualnie selekcjonować gości. Taki sposób identyfikowania przybyłych dawał możliwość podszywania się (nawet nieumyślnego), dawał też pole do pomyłek i nieporozumień.

Pisałem w międzyczasie sporo. O 11-tej wieczorem puka­nie w ścianę. Znane hasło. Ale czyje?
– Może to Adam?
Wiem, że nie żyje. Ale nie widziałem martwego. Miałem te żarty ze sobą po jego śmierci, na świeżo; że jednak żyje, że udawał albo że nieporozumienie; stoi na schodach, dobija się, w brązowym palcie. Tak i dziś. Przyjechał na sylwestra. Podpity.
Znów to hasło
Może Cymi? Teik nie. Agnieszka albo Malina? To hasło Agnieszkowe. Tak. A, nie: Leszkowe, Leszkowe. O! już pu­kanie i w drzwi. Idę, doubierywam się.
– zaraz, zaraz!            .
Oni u siebie. Misiek i głos Le. Otwieram – Malina.

(Święta, sylwester 1973 z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Osobą, bez której wtorki nie byłyby takie same, był Le. – czy to czytający list od kuzynki ze Stanów Zjednoczonych, czy też kiedy, jak wspominał Tadeusz Sobolewski, „wynurzał się ze swojej kuchni (gdzie miał salonik zastawiony pod sufit książkami, obrazami, rzeźbami, porcelaną) i z nie­zwykłą ekspresją improwizował swoje wiejskie «nowele», utrwalane później przez Mirona w Donosach rzeczywistości. […] Fascynował go­ści rabelaisowskimi, mówionymi gwarą opowieściami, a kiedy indziej, w zupełnie w innym stylu, deklamował utwory zapomnianych młodopolskich poetek, wyszpe­rane w antykwariacie mistyczne poezje Grossek-Koryckiej, poematy rozkwitające Peipera. To było lepsze niż nasze polonistyczne seminaria” (Człowiek Miron).

Frywole i materia

Staję na balkonie – uciecha jest – pachnie, kurzu jeszcze nic, dzień nienadgryziony, ulica ludzi się nie nabyła, wietrzyk owiewa ciepło; stoję w placu, w mieście, wysoko i powietrze mnie obwiesza po cichu. A za uszami mam swój pokój, idzie Palestrina. Albo tak jak teraz — Vivaldi. Albo nic.
Dziś Vivaldi znów mi się odbierał na smakowo. Mocny jak grzybowy sos. Taki przykład. Couperin — wydawał mi się zawsze charakterystyczny. A inni niektórzy bezstronniejsi, na abstrakcję. A tymczasem każdy jest charakterystyczny, moc­ny w smaku albo taki delikatny, że aż spleśniały w dobrym sensie i leczniczym. I każdy jest osobny.

(Mniejsze lato z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Nieprzypadkowo opis mieszkania Mirona – z pogranicza fantastyki i mistyki – pojawia się w jego twórczości między innymi w cyklu zatytułowanym Frywole. Narrator-bohater opowiada w nim o złudzeniach i paranormalnych zjawiskach, których doświadcza. Na przekraczanie siebie samego i światów pozwalało mu zmęczenie, odwrócenie porządku dnia i nocy, środki odurzające, muzyka oraz kontakt z niezwykłymi przedmiotami, zgromadzonymi w mieszkaniu. Tych drobnych kluczy – bodźców, które otwierały w pisarzu odpowiednie drzwi, jest utrwalonych w Szumach, zlepach, ciągach znacznie więcej – mógł to być chociażby zapach pomarańczy lub smak soku grejpfrutowego. Białoszewski – gdy już wszedł w odpowiedni nastrój – zaczynał pisać.

– dziesiąta… noc… spokój, pójdę się wyrzygać, puszczę płytę i będę pisał… wszystko to, wszystko… wszystko…
Tylko żeby nie brali tak tego wszystkiego na serio.
Osoby mogą być prawdziwe, tylko mogą im się zmieniać nazwy. Jak metryki.
I sytuacje.
A to jak wtedy z tą prawdziwością?
Trzeba brać jeszcze raz przykład ze szmaragdu, który hrabina podbiła zieloną bibułką, żeby się wydawał praw­dziwszy.

(Spiszę wszystko z tomu Szumy, zlepy, ciągi)

Jak wspominał Tadeusz Sobolewski, którego książki i opowieści stanowią niezastąpione źródło wiedzy o Białoszewskim – chociaż warto pamiętać, że również wspomnienia Sobolewskiego posiłkują się literaturą – zawartość mieszkania pisarza składała się z przedmiotów, które wydają się tym bardziej niezwykłe czy może wręcz odstraszające, im bardziej stajemy się nowocześni i im bardziej nasze mieszkania przypominają sterylne sale szpitalne:

„Wiszące na ścia­nie [w łazience] główki aniołków pochodziły z ich [Białoszewskiego i Solińskiego] wspólnych wędrówek po Łemkowszczyźnie, niedaleko rodzinnych stron Leszka. Kiedyś, na początku lat pięćdziesiątych, przed ranną mszą w Wołkowyi ksiądz pokazywał im zgliszcza cerkwi, Miron wszedł w te zgliszcza, grzebał w nich, tak jak się grzebało w warszawskich ruinach, i z popiołów wyciągał «spaleniałki» – główki aniołków. Bogato było w jego pokoju wśród tych przedmiotów, choć każdy z osobna utracił swoją świetność. Złocone aniołki były ponadpalane i przeżarte przez kor­niki, porozwieszane kawałki cennych niegdyś materii z bliska nie różniły się od szmat. Stary ornat, wyszywany złotą i czerwoną nicią, był przetarty. Ale wszyst­ko razem trzymało formę” (Człowiek Miron).

 

Wyprowadzka i powroty

z 13 na 14 czerwca [1975 roku]

Ostatnia noc na placu Dąbrowskiego. Siedemnaście lat mieszkania tu. Już gotowe do przewózki czekają: wieszak, który grał w teatrze, szafa po Romanie na płyty i do siedzenia, skrzynia z podwórza z ręko- i maszynopisami, stolik od Teresy pod gramofon, dwie torby książek, paka książek i walizka z paltem, piżamami, koszulami i przepisanym Szpitalem.

(Chamowo)

Miron Białoszewski mimo przeprowadzki do mrówkowca na Lizbońskiej często powracał na plac Dąbrowskiego (w tomie Chamowo notował: „11 [lipca], poniedziałek Zostałem na placu Dąbrowskiego. Trochę wychodziłem na balkon. Siadałem. Noce ciepłe. Miałem kontemplować długo, po świt. Ale zmęczenie mnie powaliło na łóżko, przywaliło snami”). Mieszkanie zachowało swój charakter, a Białoszewski swoje przyzwyczajenia. Dopiero po wyprowadzce Leszka Solińskiego, filaru, bez którego nie byłoby poety Mirona, mieszkanie zatraciło swój wyjątkowy charakter:

„Nie ma już tego pokoju, mieszka w nim kto inny – bratanek Leszka, spadko­biercy Mirona, pracownik Ministerstwa Rolnictwa. Tamto, co było, trwa gdzieś w bezczasie, zapisane już tylko kamerą Piotra Morawskiego na moment przed likwidacją. Przypominam sobie to wszystko i wspomnienie to tworzy znak bezpie­czeństwa, wolności, nigdy niecofniętej akceptacji – czegoś, czego udzielał nam nieustannie Miron Białoszewski” (Tadeusz Sobolewski, Człowiek Miron).

Wspomniany przez Sobolewskiego Piotr Morawski jest autorem filmu dokumentalnego W pobliżu Mirona z 2003 roku.

(MG)